Krystyna Olesiuk
Pani Krysia przyjechała z rodzicami do Gdańska w lutym 1946 roku. Pierwsze dwa tygodnie mieszkali na Oruni, a następnie przenieśli się do Oliwy, gdzie udało im się znaleźć bezpieczną przystań na długie lata.
„Mam 87 lat, dużo pamiętam z przedwojennego i powojennego życia. Przed wojną mieszkaliśmy z rodziną na prowincji w małym miasteczku Brzostowica koło Grodna. Jednym z wyraźniejszych wspomnień z tamtego okresu jest pożar naszego domu. To był zdaje się czerwiec 1941 rok, podczas niemieckiego bombardowania. Paliło się tak, że zostaliśmy w tym co mieliśmy akurat na sobie. Ja bosa, bez bielizny, którą podarłam uciekając przez płot. Pamiętam, że robiliśmy później zdjęcie z pewnym znajomym i mama zakryła mi bose stopy gałązką bzu, żeby nie było widać, że nie mam butów.
Po wojnie musieliśmy wyjechać z Brzostowicy, aby nadal żyć w Polsce. Początkowo zatrzymaliśmy się na pół roku w jakiejś wsi, a następnie skierowaliśmy się do Gdańska. Po pewnym czasie ojciec dostał pracę jako księgowy w Plantacjach Miejskich we Wrzeszczu, w miejscu, gdzie są teraz ambasady, koniec ulicy Grunwaldzkiej, początek alei Zwycięstwa. Dzięki tej pracy, dostaliśmy mieszkanie służbowe w budynku muzeum w Oliwie. Chociaż oba skrzydła Pałacu Opatów były w ruinie, to przy obecnym oddziale etnograficznym znalazło się dla nas mieszkanie służbowe.”
Fotografie skarbu/ów:„Mam 87 lat, dużo pamiętam z przedwojennego i powojennego życia. Przed wojną mieszkaliśmy z rodziną na prowincji w małym miasteczku Brzostowica koło Grodna. Jednym z wyraźniejszych wspomnień z tamtego okresu jest pożar naszego domu. To był zdaje się czerwiec 1941 rok, podczas niemieckiego bombardowania. Paliło się tak, że zostaliśmy w tym co mieliśmy akurat na sobie. Ja bosa, bez bielizny, którą podarłam uciekając przez płot. Pamiętam, że robiliśmy później zdjęcie z pewnym znajomym i mama zakryła mi bose stopy gałązką bzu, żeby nie było widać, że nie mam butów.
Po wojnie musieliśmy wyjechać z Brzostowicy, aby nadal żyć w Polsce. Początkowo zatrzymaliśmy się na pół roku w jakiejś wsi, a następnie skierowaliśmy się do Gdańska. Po pewnym czasie ojciec dostał pracę jako księgowy w Plantacjach Miejskich we Wrzeszczu, w miejscu, gdzie są teraz ambasady, koniec ulicy Grunwaldzkiej, początek alei Zwycięstwa. Dzięki tej pracy, dostaliśmy mieszkanie służbowe w budynku muzeum w Oliwie. Chociaż oba skrzydła Pałacu Opatów były w ruinie, to przy obecnym oddziale etnograficznym znalazło się dla nas mieszkanie służbowe.”
Historia skarbu/ów:
P1. Siostry w Parku Oliwskim.
W Oliwie zaczęłam edukację w czwartej klasie. Do „Białej szkoły” już nie przyjmowano, tam było wówczas za dużo dzieci. Zapisano mnie do „Czerwonej szkoły” chociaż tutaj także klasy były przepełnione. Siedzieliśmy po trzy osoby w dwuosobowych ławkach. Podłogi w klasach smarowano jakąś mazią, żeby nie unosił się pył. W budynku obecnej sali gimnastycznej, nie było podłogi ani szyb w oknach, tylko otwory zabite deskami. Nie było szatni, tylko wieszaki zaczepione na jednej ścianie. Ale nam to wówczas nie przeszkadzało. Dużym wydarzeniem tamtego czasu było dla nas bierzmowanie, o ile dobrze pamiętam, w maju 1946 roku. W strasznym tłoku i ścisku biskup Andrzej Wronka bierzmował wszystkich, którzy tego potrzebowali. Ludzi było mnóstwo i dzieci i dorośli, ustawiona nas rzędami w kościele. Dla wszystkich świadkiem bierzmowania była dr. Biruta Iszora, której dzieci uczyły się wówczas w szkole nr 24.
Od samego początku Oliwa mnie zachwycała, pomimo tego, że to pierwsze mieszkanie nie okazało się komfortowe – zimne mury, dwa pokoje, kuchnia, bez łazienki. Początkowo nie było w kranie wody, więc musieliśmy nosić te wodę hen z daleka od sąsiadów. Dopiero później okazało się, że woda była, tylko zakręcona w piwnicy. Otoczenie rekompensowało różne minusy. Park dookoła, rzeczka, a za rzeczką stała wielka, dłubana łódź. Mówiono, że to łódź wikingów. I wiatrak tam stał taki mały. Chodziliśmy sobie, zwiedzaliśmy tą Oliwę. Często wybierałam się na ulicę Grunwaldzką i podziwiałam ten ruch, samochody. Czułam tu prawdziwe miasto. W parku często można było spotkać fotografa, który na życzenie robił zdjęcia. Wiele osób korzystało z tego. Pamiętam, że kiedyś ten fotograf rozebrał się i w samych majtkach wskoczył do potoku, żeby gołymi rękami złapać rybę.
Tak zaczęły się nasze oliwskie dzieje.
P2. Dom na Wita Stwosza.
Na początku 1947 roku urodziła się moja młodsza siostra Wiesia i wówczas rodzice zaczęli starać się o inne mieszkanie. Sprawa nie była łatwa. Dodatkowo rodzice nie mogli znaleźć ojca chrzestnego dla Wiesi. Gdzieś koło Wielkanocy ojciec podzielił się swoimi zmartwieniami w pracy i jedna z pań zaproponowała, że zapyta męża czy nie zechce być tym ojcem chrzestnym. I ten mąż, pan Zielonka, zgodził się. Widzieliśmy go tylko raz w życiu, właśnie na tych chrzcinach. Zaraz potem, on i jego rodzina, wyjechali do Warszawy. A my przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. To państwo Zielonka byli inspiratorami zamiany i przeprowadzki. Taki był prezent dla chrześniaczki. Zamieszkaliśmy w domu przy ulicy Sprzymierzonych, obecnie Wita Stwosza, w którym moja siostra Wiesia mieszka do dziś. Oliwa wyglądała wówczas inaczej. W wielu miejscach, gdzie dziś leży asfalt były drogi bite, piaszczyste, na przykład w okolicach obecnej ulicy Bażyńskiego. Dużo też było wokoło ruin. Pamiętam jak przez sen, że idąc ulicą Spacerową w kierunku zoo, zaraz za młynem, po lewej stronie bardzo długo stały mury hotelu. Natomiast za tym hotelem w takim gąszczu były jakieś zupełne ruiny chałupy. Nasza ulica oczywiście też przez lata się zmieniała. Pojawiały się i znikały różne instytucje. Na przykład w budynku po drugiej stronie ulicy przez długie lata był bank, a obok ośrodek zdrowia. W okolicy mieszkało wielu lekarzy, chociażby doktor Loretz, dr. Giro-Syryjski, czy doktor Grzybowski, którzy prawdę mówiąc przyjmowali również w domu. Obecny skwer Ireny Jarockiej wówczas nie był taki zarośnięty. To bardziej był plac, na którego skraju rosły drzewa, a cała reszta przeznaczona była na różnego rodzaju rozrywki. Latem przyjeżdżała tu karuzela z krzesełkami na sznurach i łódeczki do huśtania dla małych dzieci. Wszędzie szukałam wówczas drobnych, żebym mogła na tej karuzeli pojeździć. Nie chciałam rodziców prosić, bo to nie były te czasy, żeby oni mieli dużo pieniędzy. Dalej, od strony Żeromskiego, na tym placu rozkładał się cyrk. Po całych dniach grała tam muzyka z patefonu. Przeważnie puszczano przeboje przedwojenne.
Domy też się trochę przez ten czas pozmieniały. Na naszym zdjęciu rodzinnym z 1953 roku widać jaki kiedyś był nasz ganek. Ganek, niby pozostał ten sam, ale nie ma już tych pięknych ozdóbek. Pamiętam, że jeszcze pod koniec lat 60 był tam gazon i balustrady toczone, ale podczas remontu to wszystko zniszczono po prostu. Teraz ozdobą są kwiaty i spleciony bluszcz.
Opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska