Skarby oliwian
Roman Pik
Oliwska historia pana Romana utkana jest z wielu ciekawych i miłych wydarzeń. Lubi tą Oliwę dzisiejszą i z sympatią wspomina Oliwę sprzed lat.
"Moi rodzice przyjechali do Gdańsk po wojnie z poznańskiego. Zamieszkali we Wrzeszczu w budynku przy ulicy Grażyny. Warunki mieszkaniowe były tam dość marne, toaleta wspólna dla wszystkich lokatorów, ciasno. Kamienica związana była z Zakładami Meblarskimi, w których ojciec dostał pracę, mieszkali w niej sami stolarze, wszyscy przyjezdni z rodzinnej wioski ojca i okolic. W latach 50 przeprowadziliśmy się na Wita Stwosza. Sytuacja była dość skomplikowana, mieszkał tam pewien lokator, który rąbał podłogę do palenia, przepijał wszystko co miał. Z czasem wyprowadził się, ale ciągle kogoś dokwaterowywano do naszej rodziny. Sublokatorka mieszkała u nas do czasu kiedy ja już byłem po maturze."
Fotografie skarbu/ów:
Historia skarbu/ów:
P1. Kordzik
Dzieciństwo w Oliwie wspominam bardzo przyjemnie. Latem bieganie po lasach, zimą sanki i łyżwy przypinane do obcasów, na których jeździliśmy po stawie przy Dworze I. Większość mieszkańców to byli przyjezdni, ale zostało tu też trochę dawnych gdańszczan. Relacje z nimi były ciekawe, nie pamiętam, żeby zachodziły jakieś animozje. W starej szkole dozorcą był pan Szreder. Mieszkał z rodziną na terenie szkoły w suterenie. W ogóle nie mówił po polsku. Obok, wśród przepięknych cisów były groby, o które dbał on i jego rodzina. Choć zdarzały się sytuacje, że niszczono pamiątki po Niemcach, książki palono w kotłowni, to nie były one częste. W domu na rogu Wita Stwosza i Tetmajera, po wojnie, zamieszkał profesor Mieczysław Jarosławski, pisarz i lekarz. Zajął pierwsze piętro i to pierwsze piętro było połączone z parterem wewnętrznymi schodami. Mój kolega mieszkał w tym domu na parterze. Całe wyposażenie domu było nienaruszone. Kiedy profesor Jarosławski wyjeżdżał, wyprowadzaliśmy jego dwa psy. Korzystaliśmy z wewnętrznych schodów. Ciekawiła nas wówczas biblioteczka, książki w języku niemieckim, których było tam dużo, a także kolorowe magazyny „Forwerd” (Naprzód), wszystkie opatrzone imieniem i nazwiskiem przedwojennego mieszkańca i właściciela tego domu Guntera Kinskiego. Był tam też najpiękniejszy do zabawy i idealny do wykopalisk ogród. Ciągle tam kopaliśmy i coś znajdywaliśmy, szklanki, talerze, i to co interesowało nas najbardziej - broń i amunicja. W ogóle nasza najbliższa okolica, czyli teren dzisiejszego stadionu to były świetne place zabaw, tak zwane „kopy”. Trochę się tymi sprawami interesowałem, również teoretycznie, ale aspekt poszukiwania był najważniejszy. Pewnego dnia znaleźliśmy pistolet maszynowy typu Schmeisser, który niestety nie działał ku naszej rozpaczy, pistolet bębenkowy, bez sprężyny, później naprawiony przez wujka. Kiedy indziej natrafiliśmy na dwa wielkie bagnety, ale, że to było w okresie pierwszej komunii, tuż po spowiedzi, doszliśmy do wniosku, że trzeba je oddać, więc poszliśmy zakopać z powrotem. Pamiętam taką zabawną sytuację. Nieopodal ludzie zaczęli organizować sobie działki, kręciły się tam dzieciaki i zbierały różne skarby - naboje, granaty, choć w kinie przed filmami, w kronice filmowej przestrzegano, żeby nie bawić się, nie ruszać, przychodzili też panowie do szkoły i prosili, żeby każde znalezisko zgłaszać, że to niebezpieczne. No to raz kolega zgłosił, w ten sposób że przyniósł (dla hecy?) minę przeciwczołgową zawiniętą w gazetę i położył na biurku pani dyrektor. Było z tego kupę radości, bo całą szkołę ewakuowano i odwołano lekcje.
A ten bagnet to jest inna sprawa. Był to właściwie elegancki kordzik w bardzo dobrym stanie z rękojeścią wykładaną kością, w dobrze zachowanej pochwie, dla dzieciaków prawdziwy skarb (podobne posiadali rycerze w namiętnie oglądanych przez nas filmach historycznych - oczywiście w kinie Delfin). Jak się dowiedzieliśmy takie kordziki nosili niemieccy oficerowie lotnictwa.
(Zdjęcie kordzika opublikujemy wkrótce).
P2. Fotografia z rodzinnego albumu
W latach 1950-53 uczęszczałem do przedszkola w Parku Oliwskim. Do przedszkola chodziliśmy drogą przez tory tramwajowe obok kina Delfin, przebiegała tamtędy wówczas normalna ulica. Było to bardzo niebezpieczne miejsce. Budynki zasłaniały nadjeżdżające tramwaje. My dzieci chodziłyśmy same, ale byłyśmy przez rodziców uczulone, żeby tam szczególnie uważać. Pamiętam jednak, że zdarzył się tam kiedyś wypadek.
Opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska
wróc do góry