Projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

Fundacja Wspólnota Gdańska

Jacek Gwoździewicz

"Nazywam się Jacek Gwoździewicz. Jestem lekarzem, chirurgiem i lekarzem medycyny ratunkowej. Posiadam tytuł doktora nauk medycznych. Przez 32 lata pracowałem w Akademii Medycznej w Gdańsku, w Klinice Chirurgii Urazowej. Obecnie jestem kierownikiem SOR w Szpitalu im. Mikołaja Kopernika w Gdańsku."

Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:

"Jestem „starym oliwiakiem”. Moja rodzina, jak wielu obecnych gdańszczan, pojawiła się tutaj po II wojnie światowej. Ojciec wraz z rodzicami przyjechał z Lwowa w maju 1945 roku. Dziadkowie, wraz z moim stryjem i stryjenką oraz moim tatą, zamieszkali przy obecnej ulicy Liczmańskiego pod numerem 5. W późniejszych latach wielokrotnie pytałem dlaczego nie wybrali jakiejś willi w Sopocie lub we Wrzeszczu, przecież wtedy wiele z nich było niezamieszkanych. Odpowiedź była zawsze taka, że w oliwskich domach były szyby w oknach, a felczer położnik był blisko - stryjenkę czekał poród. Być może też nie chcieli zbytnio zwracać na siebie uwagi, ze względu na działalność w czasie okupacji mojego ojca i stryja. Te tematy, w czasach kiedy mogłem o tym rozmawiać, stanowiły tematy tabu.
Mój tata, prawie bezpośrednio z pociągu, poszedł do liceum nr V. Ponieważ uczestniczył w tajnych kompletach w czasie okupacji, zaczął od klasy maturalnej i w 1946 roku zdał w V LO pierwszą powojenną maturę.
Tata nie dostał się od razu na medycynę. Po dwóch latach studiów na Wydziale Matematyczno-Biologicznym na Uniwersytecie w Toruniu, wrócił do Gdańska i po ponownym napisaniu egzaminu dostał się na Akademię Medyczną, co było od początku jego wielkim marzeniem. Skończył studia w 1953 roku i na nich to, poznał moją mamę, która też została lekarzem. Rodzice po ślubie, wraz z dziadkami (rodzicami mojej mamy, którzy pochodzili z Wilna) i już ze mną, mieszkali przez 5 lat we Wrzeszczu w „dużym”, 42-metrowym mieszkaniu. W 1959 roku otrzymali przydział do mieszkania w Starej Oliwie przy ulicy Podhalańskiej 6.
A teraz zaczyna się moja historia Starej Oliwy.

Znam ulicę niedługą, nieładną,
Która dla mnie została stworzona,
Na podwórku piłkarski stadion,
Przy śmietniku Reduta Ordona.
Kto na lody w upał pożyczy,
Da parasol gdy pada deszcz?
Tylko chłopak z naszej ulicy
I dziewczyna czasami też.
                                                                               
Zawsze gdy słucham tej piosenki staje mi przed oczami moja brukowana ulica, moje podwórko, mój las, góra „Słoniątko”, nasze boisko „w dole”, nasze „gruzy”, moi przyjaciele z tamtych lat. Jeszcze dziś, a minęło już 45 lat odkąd wyprowadziłem się z tego domu (co prawda do innej części Oliwy, tej „za torami”) potrafię powiedzieć, gdzie kto mieszkał i jak miał na imię.
Dobrze, więc po kolei: parter, mieszkanie nr 1 - państwo B. (nie będę używał nazwisk, bo może ktoś sobie nie życzy) z dziećmi Elą i Gienkiem oraz państwo M. – Marek, Zdzisiek i młody (imienia nie pamiętam, chyba Mariusz); nr 2 - państwo K., Jurek oraz Janusz, który zawsze bardzo się złościł, gdy ktoś wołał „Janio” - uroczy człowiek, do dziś mamy zresztą ze sobą kontakt.
I piętro, nr 3 - państwo K. i Ż., rodzina wielopokoleniowa - Krzysiek i Bożena; nr 4 to moja rodzina - Jacek i Janusz (mój brat urodził się na Podhalańskiej w marcu 1960 roku).
II piętro, nr 6 - państwo W. - dwie dziewczyny: Danka i Kryśka. Nr 5 to chyba był strych.
Boczne wejście:
I piętro, nr 7 - państwo F., Rysiek, Krysia i Gienek.
II piętro, nr 8 - państwo T., pięciu synów: Andrzej, Jan, Józef,…  dalszych imion nie pamiętam.
Jeszcze była zaprzyjaźniona „7” z Włodkiem, Tomkiem i Sylwią. Jak łatwo policzyć, w jednym bloku mieszkało 15  osób, mniej więcej w tym samym wieku. Możecie Państwo sobie wyobrazić, ile ciekawych imprez mogło odbywać się w tym gronie.
Ale Podhalańska to przede wszystkim cudowna okolica - dom położony jest pod samym lasem, zimą można było zjeżdżać z góry na sankach dosłownie do klatki schodowej. Góra „Słoniątko”, stanowiąca punkt odniesienia dla wielu zabaw, była zdobywana w czasie „wojen” z ulicą Leśną lub broniona przed innymi „wrogami”. Na wzgórzu, które w czasie wojny stanowiło linie obrony miasta, było wiele ziemianek, transzei i cała masa sprzętu wojskowego skrzętnie przez nas zbieranego. Tam też znajdowała się tzw. trasa pięciominutowa - zjazd na sankach zakończony na starym torze saneczkowym przy ulicy Słonecznej. Pamiętam też stawy za „dworem na Polankach” stanowiące w zimie lodowisko (nie zawsze bezpieczne) i trasy spacerowe aż do wzgórz morenowych. Pamiętam wielogodzinną niedzielną wycieczkę siedmiolatków na „kukurydzę”, która zakończyła się poszukiwaniami zaginionych dzieci przez milicję. Dziś nieistniejąca już ruina, ale dla mnie posesja przy ulicy Podhalańskiej 5 to gruzy, w których można było bawić się w „wakacje z duchami”. No i oczywiście Dolina Radości, ZOO i ukochany Park Oliwski, do którego przyjeżdżam na spacery nawet z odległych stron Gdańska. Pokazałem go najpierw dzieciom, a teraz pokazuję wnukom opowiadając im, jak to dziadek Jacek ze swoim dziadkiem Józefem karmili wiewiórki orzechami. Oliwa, mimo upływu lat, ma coś z dawnego uroku, ciszy, wyluzowania - tutaj tak naprawdę można odpocząć.

O te bruki potłukłeś kolana,
Grając dzielnie na lewej obronie                                                                                                                                                         Tu dłużyła się noc przepłakana,
Gdy sąsiad cię z pasem dogonił.
I na kogo można tu liczyć,
Gdy nieszczęście kłuje jak jeż?
Na chłopaków z naszej ulicy,
Na dziewczyny czasami też.
                                                                        
Wiele moich wspomnień związanych jest z zabawami podwórkowymi i sportem. Młodzi ludzie w zasadzie po przyjściu ze szkoły i „wstępnym” odrobieniu lekcji (chodzi o alibi dla rodziców), rzucali tornistry i… na podwórko! Mało znana dzisiaj gra „w słupek”, polegająca na strąceniu cegły z postumentu i ucieczce przed drużyną przeciwną, skończyła się kiedyś dla mnie złamaniem otwartym przedramienia, ale to wspomnienie zostało wyparte. Ważne, że wygraliśmy. Podwórkowy trzepak był bramką, ale dopiero kilka zbitych szyb u sąsiadów rozpoczęło poszukiwania boiska. Naprzeciwko był wolny plac z wykopanym dołem pod fundamenty. Po niezbędnym uzbrojeniu go w bramko-tornistry, na kilka lat zastąpił nam dzisiejszego „orlika”. Jakie mecze się tam rozgrywało do ciemnej nocy, ile było kontuzji, ale ile też wspaniałych bramek! Ponieważ byłem szczęśliwym posiadaczem jedynej skórzanej piłki (tato przywiózł mi ją ze stypendium), byłem zawsze wybierany do drużyny, nawet ze starszymi chłopcami. Później zaowocowało to grą w drużynie juniorów Lechii Gdańsk, ale ponieważ talentu i pracowitości mi nie starczyło aby zostać zawodowym piłkarzem, zostałem, już po studiach, lekarzem drużyny Lechii przez dwie dekady. A wszystko zaczęło się na moim podwórku.

Czas w pośpiechu figle nam płata,
Piłka toczy się w bramkę pustą,
Wyrósł człowiek już z małolata
I do kina puszczają na ósmą.
Głupia wiosna kwiatami krzyczy,
Czyjeś włosy pachną jak bez,
Patrzą chłopcy z naszej ulicy
I dziewczyny na chłopców też.

Ale dzieciństwo mija i człowiek wchodzi w czas nastoletnich przeżyć. Początkowo chodziłem do szkoły podstawowej i IX LO im. Giussepe di Vitorio przy ulicy Bażyńskiego (obecnie znajduje się tam Rektorat Uniwersytetu Gdańskiego). Później, w wyniku różnych perturbacji, przeniesiono nas do Szkoły Podstawowej nr 70 na Osiedlu Młodych. Chodziliśmy tam całą grupą z poprzedniej szkoły – z ulic Polanki, Wita Stwosza, Bażyńskiego, Derdowskiego, Kaprów, Jasia i Małgosi. Te dwie grupy oliwiaków do dnia dzisiejszego są moimi przyjaciółmi i kolegami.
A wracając do ulicy Podhalańskiej, to zdarzyło się tam ciekawe, a dziś być może trudne do zrozumienia zdarzenie. Aby to wytłumaczyć, trzeba zacząć od początku.
Za czasów mojej młodości fascynacja muzyką młodzieżową na Wybrzeżu była bardzo duża. To tu odbywały się festiwale, tu powstał klub NON-STOP, tu mieszkali muzycy Czerwonych Gitar, m.in. mój ulubiony Krzysztof Klenczon. W Sopocie przy plaży, pod olbrzymim namiotem, odbywały się największe koncerty najlepszych polskich grup rockowych. Tu występowały takie zespoły jak np. Czerwone Gitary, Skaldowie, Trubadurzy czy Niebiesko-Czarni. Byliśmy wtedy bardzo młodzi i toczyliśmy spory o to, który zespół jest najlepszy. Któregoś dnia jeden z kolegów, który „kręcił” się przy NON-STOPIE, opowiedział nam o Trubadurach - że to taka fajna grupa, a muzycy bardzo kontaktowi. Zaproponował nam stworzenie Fan Clubu Trubadurów. Tak powstał jeszcze jeden z Fan Clubów w owym czasie. Ale nie to jest dziwne. Fan Club powinien mieć swoją siedzibę. Rozpoczęła się walka młodzieży o starą pralnię przy ulicy Podhalańskiej 6. Zbieranie podpisów od sąsiadów, uzyskanie zgód od administracji, w końcu adaptacja zniszczonego i nieużywanego od lat piwnicznego pomieszczenia. Właśnie wtedy przekonałem się, ile energii tkwi w młodych ludziach, jeśli robią coś dla siebie i swoich przyjaciół. Bez nakazów i bez przymusu pracowaliśmy całą zimę, aby doprowadzić to pomieszczenie do stanu używalności. Całymi dniami trwały prace remontowe, by w końcu na wiosnę, ściągając z domów stare fotele, stoły, adapter czy radio, móc ogłosić o otwarciu siedziby Fan Clubu Trubadurów. Latem zaprosiliśmy do nas naszych idoli. I co? Okazało się, że przyszli - Kowalewski i Lichtman! Posiedzieli, pogadali, jak tacy normalni ludzie. Jacy byliśmy wtedy szczęśliwi! Po kilku latach „pralnia” przestała być tylko siedzibą Fan Clubu, zaczęły się tam odbywać „dorosłe” imprezy. W końcu zlikwidowano to miejsce, ale we wspomnieniach zawsze będzie ona dla mnie symbolem walki o coś wspólnego.
Tu kończy się moja opowieść o Starej Oliwie. Jak już wspomniałem wcześniej, przeprowadziliśmy się do nowych bloków, na ulicę Pomorską. Był rok 1970 i tam zaczyna się opowieść o Oliwie „za torami”.

Potem człowiek zdoroślał ze szczętem,
Został kimś, czyli zszedł na manowce,
Już magistrem czy może docentem
Albo nawet obcokrajowcem.
Lecz gdy sprawy masz zasadnicze,
Tak się składa, że zajrzeć chcesz
Do chłopaków na naszą ulicę
I do dziewczyn czasami też.

Często używam określenia Oliwa „za torami”, ale wtedy tak się mówiło, aby zidentyfikować miejsce gdzie się mieszka. Ten okres w moim życiu to już „dorosłość”, miałem wtedy przecież już 15 lat. Gdy sprowadziliśmy się na ulicę Pomorską, stały tam tylko cztery bloki. Cała Żabianka to było wielkie pole z boiskiem, strzelnicą i łanami zboża. Tramwaj nr 4 z Oliwy do Jelitkowa, akurat na wysokości naszych bloków, miał tzw. mijankę, a na plażę najszybciej można było dojść pieszo. Warto tutaj dodać, że żadnych innych połączeń komunikacyjnych nie było, no może poza kolejką elektryczną z najbliższą stacją Oliwa. I wtedy właśnie skończyły się zabawy na tzw. podwórku, a zaczęły dojazdy do liceum, a potem na studia. I moje życie związane było już raczej z innymi terenami.                                                                                                        Czas zabaw, najpierw w liceum, a potem w okresie studenckim, akademiki, rajdy, kluby i nauka, nauka, nauka – wiadomo, studiowałem medycynę. Ale Stara Oliwa zawsze była w moim sercu i zawsze coś ciągnęło mnie do tych uliczek, do lasu, do parku, do znajomych. Często odwiedzam stare kąty, tym bardziej, że na cmentarzu oliwskim są pochowani moi rodzice, dziadkowie, stryjowie i niestety już kilku moich kolegów.

Czy ulica stoi jak stała,
Czy gitary w zaroślach umilkły,
Rozsypała się stara wiara,                                                                                                                                                                 Ale przecież ludzie nie szpilki.
I bez żadnych ubocznych przyczyn
Dopomoże ci w świecie gdzieś
Starszy pan, niegdyś z naszej ulicy,
Starsza pani czasami też.

Na zakończenie opowiem pewną historię ilustrującą ostatnią zwrotkę. Jakiś czas temu, będąc na spacerze w Oliwie, przechodziłem przez fragment parku znajdujący się przy ulicy Jana Kanapariusza. Wtedy stała tam karuzela. W pewnym momencie podszedł do mnie dziesięcioletni obywatel Oliwy z zapytaniem „czy nie dam mu dychy na karuzelę”. Odpowiedziałem, że nie. W tym momencie z boku wyszło trzech dobrze zbudowanych osobników z zapytaniem: „a co, żałujesz dychy dla młodego?”. Byłem w dużej rozterce, ale w tym momencie pojawił się Marek M. (2 m wzrostu i 120 kg wagi) z mojego podwórka z okrzykiem „cześć Jacek”. Chętni do przejażdżki na karuzeli zniknęli błyskawicznie. Tak czasami bywa, że nigdy nie wiesz kto Ci w życiu pomoże. Zresztą ja również, z racji swojego zawodu, wielokrotnie miałem możliwość i szczęście pomóc moim kolegom i przyjaciołom."