Projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

Fundacja Wspólnota Gdańska

Jacek Szostakowski

Jacek Szostakowski, urodzony w 1947 roku. Lekarz medycyny, ortopeda. Mieszkał w Oliwie przez 28 lat.

Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:

„Rodzice moi przyjechali z Wilna w 1945 roku. Początkowo zamieszkali w Oliwie u znajomych przy ulicy Cystersów. Po kilku tygodniach zamieszkali przy ulicy Grunwaldzkiej, vis a vis składu węgla, a następnie późniejszego " Polmozbytu". Mieszkanie składało się z trzech pokoi, kuchni, łazienki i znajdowało się na parterze dwupiętrowej kamienicy, która mieściła dwanaście mieszkań.

Urodziłem się w czerwcu 1947 roku w Szamotułach koło Poznania. Moja Mama studiowała przed wojną farmację na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie i do ukończenia studiów brakowało jej jednego roku. W Akademii Medycznej w Gdańsku były wówczas tylko początkowe lata studiów. Najbliżej, gdzie można było skończyć studia był Poznań i Mama podjęła taką decyzję.
Gdy miałem dwa tygodnie przywieziono mnie do Oliwy i ochrzczono w Katedrze Oliwskiej dnia 22 lipca 1947 roku w dniu imienin mojej Mamy – Magdaleny. Miałem już wówczas starszego brata Wojtka, który zdążył urodzić się w Wilnie w 1944 roku.

Ponieważ Rodzice moi pracowali, byłem zmuszony uczęszczać do przedszkola - początkowo przy ulicy Cystersów, naprzeciwko Szkoły Podstawowej nr 36, a następnie do słynnego i istniejącego do dzisiaj przedszkola w oliwskim parku. W 1954 roku rozpocząłem naukę w Szkole Podstawowej nr 23 w Oliwie przy ulicy Opackiej.
Mieliśmy w tej szkole znakomitych nauczycieli. Przede wszystkim kochaną przez uczniów Panią Władysławę Bochenek, która była wspaniałym pedagogiem i kierowniczką szkoły.
Zmarła w 1963 roku w wieku 40 lat, co było dla nas wielkim przeżyciem.
Języka polskiego uczyła nas Pani Jarecka. Następną nauczycielką języka polskiego była Pani Gruzel.
Matematyki uczyła nas Pani Jaskulska, języka rosyjskiego Pani Rajkowska nazywana „Toczką”; geografii – starszy, elegancki Pan Litarowicz nazywany „Globusem”, wychowanie fizyczne prowadził Pan Czerwicki a następnie Pan Słowik; historii uczył nas Pan Józef Brzezicki, który był jednocześnie drużynowym w drużynie harcerskiej, chemii - bardzo wymagający, ale sprawiedliwy Pan Węglerski.
Woźną w naszej szkole była Pani Trudzia, a woźnym – Pan Feliks Minikowski.
Mieliśmy w szkole kółko taneczne, w ramach którego były prowadzone zajęcia z rytmiki i nauka tańca. Prowadziła to kółko Pani Kisielewska. Zajęcia nasze kończyły się corocznymi występami – między innymi w Operze Bałtyckiej, w Hali Stoczni Gdańskiej oraz na stadionie Lechii.
W odległości 50 metrów od szkoły, przy ulicy Cystersów, znajdowała się piekarnia pana Grubby, gdzie w sklepie przy tej piekarni kupowaliśmy podczas przerw znakomite bułki drożdżowe z lukrem, po złotówce za sztukę – tzw. „szneki z glancem”.
Uczyliśmy się pilnie. W tym czasie wprowadzono odznakę „wzorowego ucznia”, którą kilkakrotnie zdobywałem.
Gdy byłem w klasie pierwszej, Pani Bochenek stawiała nam za wzór uczniów z ówczesnej klasy siódmej, której absolwentki kontynuowały naukę najczęściej w IX Liceum Ogólnokształcącym, a absolwenci w V Liceum Ogólnokształcącym przy ulicy Polanki 130 w Gdańsku Oliwie.
I tak Maria Wroczyńska została profesorem na Wydziale Farmacji Akademii Medycznej w Gdańsku ; Jadwiga Czarnocka została profesorem w Klinice Chorób Skórnych i Wenerycznych Akademii Medycznej w Gdańsku ; Andrzej Snarski pracował w Klinice Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Gdańsku, a od 1980 roku mieszka i pracuje w Tasmanii jako specjalista medycyny nuklearnej; Tomek Młotowski pracował w Klinice Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Gdańsku razem z Andrzejem Snarskim, a następnie od 1975 roku był ordynatorem Oddziału Chorób Wewnętrznych w Starogardzie Gdańskim. Zginął tragicznie w lutym 1997 roku w wieku 55 lat; Renia Nowakowska ukończyła filologię angielską na Uniwersytecie Warszawskim; Wacek Pieślak ukończył architekturę na Politechnice Wrocławskiej; Wiesiek Stancel ukończył Wydział Elektroniki na Politechnice Gdańskiej; Tunio Augustowski, którego ojciec był przez lata kierownikiem apteki przy ulicy Leśnej w Oliwie, ukończył studia na Wydziale Farmacji.
Nasi nauczyciele potrafili rozbudzić w nas uczucia patriotyczne. Przykładem tego był wiszący na ścianie w naszej klasie olbrzymi rysunek przedstawiający dom mieszkalny zbudowany z cegieł. Każda piątka zdobyta przez ucznia była traktowana jak cegła wchodząca w skład tego domu i była zamalowywana na kolor czerwony. Budowaliśmy wspólnie ten dom – naszą Polskę.
Ścigaliśmy się – kto zdobędzie więcej piątek.
Nauczyciele przywiązywali bardzo dużą wagę do naszego pisania. Musieliśmy pisać bardzo wyraźnie. Uczono nas kaligrafii – nosiliśmy do szkoły atrament i obsadki ze stalówkami. Dopiero w siódmej klasie mogliśmy pisać wiecznymi piórami.
Pisałem wyraźnie do tego stopnia, że gdy po studiach wypisywałem recepty moim pacjentom, to oni często wracali do mnie informując, że w aptece nie wydano im leków, twierdząc, że recepty nie wypisywał lekarz.
Za czasów szkolnych dużymi przeżyciami psychologicznymi były dla nas pogrzeby, które widzieliśmy wychodzące często z kościoła św. Jakuba, który mieścił się naprzeciwko szkoły.
Nie zapomnę nigdy pogrzebu naszego szkolnego kolegi, który był ode mnie trzy lata starszy, a którego brat był moim rówieśnikiem. Którejś niedzieli pod nieobecność rodziców, którzy udali się do kościoła, kolega demontował w kuchni nad maszynką gazową pocisk z okresu wojny, który eksplodował zabijając go.

Dzieciństwo nasze w okresie letnim upływało głównie na zabawach na przydomowych podwórkach. Pamiętam zabawy w wojsko – mieliśmy poniemieckie hełmy i resztki karabinów poniemieckich znajdowanych na terenie ogródków. Graliśmy w piłkę nożną – jeden z kolegów Andrzej Wiatroszak był posiadaczem prawdziwej skórzanej piłki „do nogi”. Nie pozwalał kopać jej nikomu będącemu w butach, aby jej nie zniszczyć. Pozwalał nią grać jedynie kolegom grającym w trampkach.
Trampki były przedmiotem marzeń i krzykiem mody. Gdy zostawało się posiadaczem trampek na początku wakacji, to specyficznym rytuałem było to, że starsi koledzy obdeptywali te nowe, najczęściej śnieżno-białe trampki - „na szczęście”.
W chwilach wolnych od gry w piłkę graliśmy „w noża” i jeździliśmy na jedynym rowerze, którego posiadaczem był kolega i rower pożyczał niechętnie. Latem jeździliśmy tramwajem nr 4 z mijanką w połowie trasy do Jelitkowa na plażę, gdzie opalaliśmy się leżąc na wydmach i pływaliśmy w morzu, najczęściej wokół słupów, stanowiących resztki zburzonego mola. 
Pamiętam, jak którejś niedzieli w lipcu 1950 roku pojechaliśmy z rodzicami na plażę do Jelitkowa. Raptem zerwała się straszna burza z wielką ulewą. Uciekając z plaży skryliśmy się w poczekalni przy pętli tramwajowej. Udało nam się bezpiecznie przeczekać burzę i wrócić do domu.
Podczas tej burzy utonął w morzu 15-latek urodzony w Wilnie. Został pochowany na cmentarzu w Oliwie. Ilekroć tam jestem, zawsze odwiedzam jego grób. Charakterystyczna jest inskrypcja znajdująca się na jego grobie, autorstwa Juliusza Słowackiego – „Dla Ciebie morze szumi, dla nas wyje. A kiedy wichrem o brzegi nie skacze, dla Ciebie szemrze tylko, dla nas płacze”.

Ulica Grunwaldzka była w tym czasie ulicą dwukierunkową – dopiero w 1963 roku została przebudowana na dwie jezdnie jednokierunkowe.
Za skrzyżowaniem ulicy Grunwaldzkiej z ulicą Derdowskiego nie było dzisiejszych wieżowców - było pole, na którym rosło zboże. Często chodziliśmy się tam bawić.
W latach 50-tych chodziliśmy z kolegami pływać w stawie przy ulicy Chłopskiej. Można tam było skakać „na główkę” z urządzeń stanowiących elementy młyna.
Rodzice zabronili nam kąpać się tam, gdy wybuchła epidemia choroby Heinego-Medina. 
Jesienią, najczęściej we wrześniu, jeździliśmy z rodzicami do Jelitkowa, ażeby na wydmach zbierać owoce rokitnika, który na Wileńszczyźnie nazywano oblepichą. Z owoców tych Mama wyciskała sok, z którego w okresie zimowym robiła znakomity, pachnący kisiel.
W przydomowych ogródkach paliliśmy ogniska i piekliśmy ziemniaki. Któregoś razu po zjedzeniu kilku niedopieczonych ziemniaków rozchorowałem się – odczuwałem silne bóle brzucha i miałem wysoką temperaturę. Rodzice wezwali pogotowie ratunkowe. Przyjechał dr Marian Wroczyński – mieszkaniec Oliwy, chirurg i późniejszy ordynator Oddziału Anestezjologii Szpitala Morskiego w Redłowie. Badał mnie w pokoju na stole. Skierował mnie do Akademii Medycznej. Wizyta ta była dla mnie wielkim przeżyciem – na szczęście obyło się bez interwencji chirurgicznej.
Zimą zabawy nasze polegały między innymi na tym, że zbieraliśmy się na skrzyżowaniu ulicy Grunwaldzkiej z ulicą Derdowskiego i czekaliśmy na samochód wjeżdżający w ulicę Derdowskiego. Łapaliśmy się za tylny zderzak i ślizgaliśmy się na butach kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt metrów.
Na łyżwach ślizgaliśmy się na zamarzniętym stawie przy ulicy Pomorskiej.
Na sankach zjeżdżaliśmy z lasu na skrzyżowaniu ulicy Polanki z ulicą Derdowskiego. 
Któregoś razu jeden z kolegów wyjechał na sankach wprost pod konia ciągnącego wóz – zaprzęg ten należał do jednostki wojskowej Marynarki Wojennej stacjonującej przy ulicy Polanki. Kolega mój doznał bardzo poważnych obrażeń i zmarł w szpitalu im. Kopernika
Jeździliśmy też na sankach na torze saneczkowym kończącym się przy ulicy Podhalańskiej. Na nartach zjeżdżaliśmy z Łysej Góry za ogródkami działkowymi przy ulicy Kwietnej i Świerkowej.

Rodzice moi pracowali. Tatuś był inżynierem rolnikiem i w końcu lat 40-tych pracował w Gospodarstwie Rolnym Rotmanka pod Gdańskiem.
Pod koniec 1947 roku został posądzony o sabotaż, ponieważ na polach nie wyrosła kukurydza i w konsekwencji musiał się ukrywać, ponieważ pracownicy Służby Bezpieczeństwa przejawiali żywe zainteresowanie jego aresztowaniem.
Sytuacja ta trwała dwa lata. Gdy Mama otrzymywała informację, że Tatuś wieczorem przyjdzie pod okno naszego mieszkania od strony ogródka, to odsłaniała firankę, siadała przy stole biorąc mnie na ręce, a brata Wojtka sadzała obok, ażeby Tatuś zobaczył, jak wygląda jego Rodzina. Gdyby się wówczas ujawnił, to prawdopodobnie nie miałbym Ojca, bo skończyłby życie w jakiejś kopalni na Syberii. Po dwóch latach okazało się, że jest niewinny i mógł się ujawnić.
Mama pracowała w aptece przy ulicy Kaprów, która istnieje do dzisiaj. Praca w aptece w tamtych czasach była inna niż obecnie. Jednego dnia Mama pracowała przy tzw. „pierwszym stole” wydając leki. Następnego w tzw. „recepturze”, gdzie wykonywała średnio 30-40 leków na podstawie recept wypisanych przez lekarzy. Bardzo lubiłem przychodzić do Mamy do apteki. Siedziałem przeważnie w „recepturze” stemplując druczki apteczne. W nagrodę często otrzymywałem opłatek apteczny napełniony syropem malinowym. Lubiłem panujący tam spokój, ciszę, sterylną wprost czystość i szacunek jaki przejawiali interesanci w stosunku do pracowników apteki.
Na ścianie widniał napis – „Dobrze wychowanych ludzi zdjęcie czapki w aptece nie trudzi”. Myślę, że te pobyty w aptece miały znaczący wpływ na późniejsze podjęcie przeze mnie decyzji o studiach na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej.

W naszym domu, na cztery mieszkania na parterze, dwa były zajęte przez mieszkańców, którzy zajmowali te mieszkania w latach 30-tych.
W jednym mieszkała Pani Julianna Mosa z dwoma córkami i dwoma wnuczkami, które były moimi rówieśniczkami. Pani Mosa często jeździła do znajomych rybaków do Jelitkowa i przywoziła świeże flądry, śledzie i dorsze, które można było od niej kupić. Do dziś pamiętam smak tych wspaniałych ryb, a zwłaszcza dużych fląder, które Pani Mosa nazywała „sztajnbot”.
Drugim mieszkańcem był pan Feliks Roszkowski (miał na drzwiach emaliowaną tabliczkę z napisem – Roschkowski). Mieszkał z żoną, która prawie w ogóle nie mówiła po polsku. W Oliwie przy pętli tramwajowej na skrzyżowaniu ulicy Grunwaldzkiej i Armii Radzieckiej (obecnie ulicy Opata Jacka Rybińskiego) znajdował się szpital św. Łazarza. Został on zbudowany w średniowieczu. Po 1945 roku pełnił funkcję domu starców. Pamiętam wizyty w tym domu przed świętami Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. W szkole podstawowej robiliśmy wśród uczniów zbiórki pieniędzy i kupowaliśmy owoce i słodycze, które wręczaliśmy pensjonariuszom. Bardzo te wizyty przeżywałem, albowiem ci pensjonariusze wydawali nam się bardzo starzy i po prostu bałem się ich.

Przy pętli w Oliwie znajdował się kiosk spożywczy, gdzie kupowaliśmy cukierki. Pracował tam pan, który podczas wojny stracił obie ręce i miał je amputowane na poziomie nadgarstków. Pomimo tego w pracy doskonale dawał sobie radę. Obok był zakład szewski pana Drobnicy – często nosiliśmy tam obuwie do naprawy.
Chleb kupowaliśmy w piekarni przy ulicy Grunwaldzkiej 504, na skrzyżowaniu z ulicą Kaprów. Mieściła się tam piekarnia, której właścicielem był pan Pettke. Kupowaliśmy znakomity chleb o nazwie „Nałęczowski”. W okresie Świąt Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy często nosiliśmy do tej piekarni blachy z różnymi ciastami do pieczenia. Było to wówczas powszechne zjawisko.
Pan Pettke był bardzo zasłużonym Polakiem. Przed wojną ze swojej piekarni w Gdańsku dostarczał do końca sierpnia 1939 roku pieczywo dla żołnierzy polskich stacjonujących na Westerplatte. W latach 50. i 60. w piekarni tej kupowali chleb żołnierze z Jednostki Wojskowej Marynarki Wojennej z ulicy Polanki. Często widywaliśmy wóz konny jadący ulicą Grunwaldzką w kierunku ulicy Derdowskiego załadowany chlebem, przykryty plandeką, z którego rozchodził się na wiele metrów zapach ciepłego, wspaniałego chleba.

W latach 50. i 60. były podstawowe kłopoty z aprowizacją. W okresie jesiennym na rynku w Oliwie kupowaliśmy z Rodzicami kapustę od rolnika, który następnie podjeżdżał wozem pod dom. Po przyniesieniu tej kapusty do domu i wypożyczeniu szatkownicy, cała rodzina przystępowała do szatkowania. Zajmowało to zwykle cały wieczór, ale za to mieliśmy na zimę doskonałe źródło witaminy C. Po karpie na Wigilię jeździliśmy do sklepu rybnego do Wrzeszcza w okolice ulicy Jesionowej. Staliśmy w kolejce, często na mrozie po kilka godzin, nie wiedząc ile ryb dostawcy przywiozą, o której godzinie i czy w ogóle przyjadą.

Bardzo popularnym i poniekąd elitarnym sportem w naszej dzielnicy w latach 50. i 60. była piłka ręczna. Było w Oliwie kilku doskonałych piłkarzy, którzy budzili zazdrość i podziw wśród licznej młodzieży męskiej. Byli to przeważnie absolwenci Szkoły Podstawowej nr 36 i nr 23, którzy następnie uczyli się w świetnych szkołach – słynnym Conradinum czy Technikum Mechaniczno-Elektrycznym w Gdańsku. Po skończeniu tych szkół, zawodnicy ci zasilali (czołowe w owym czasie) kluby w Polsce, a mianowicie Spójnię Gdańsk i GKS Wybrzeże. Należy tu wymienić ze Spójni Gdańsk Manfreda Egona Wenigera, popularnego Manka, który w latach 70-tych wyjechał do RFN, gdzie zginął w wypadku samochodowym. Zawodnikami Spójni byli też Rysiek Michalak i Andrzej Lisiewicz. Natomiast w GKS Wybrzeże grał Marian Zimmerman i Andrzej Kucharczyk.

Przy ulicy Armii Polskiej, nieopodal rynku, mieszkał Pan dr med. Jerzy Jakesch, doskonały lekarz, pracownik Akademii Medycznej, a następnie wieloletni Ordynator Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala im. Kopernika w Gdańsku.
Na ulicy Słonecznej mieszkała Pani Borowska - znajoma moich rodziców, żona Pana Henryka Borowskiego – prawnika, który urodził się w Wilnie, a mieszkał w Oliwie w okresie międzywojennym. Podczas wojny był wysokim oficerem Armii Krajowej, posiadał pseudonim „Trzmiel”, działał na Wileńszczyźnie w oddziale majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Został aresztowany w 1948 roku w Oliwie i zamordowany strzałem w tył głowy w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie, w lutym 1951 roku.Szczątki Pana Borowskiego odnaleziono w 2012 roku w kwaterze na „Łączce” i pochowano na Powązkach w Warszawie.

W 1961 roku ukończyłem Szkołę Podstawową nr 23 i po zdaniu egzaminu wstępnego zostałem przyjęty do V Liceum Ogólnokształcącego w Oliwie przy ulicy Polanki 130.
Dyrektorką naszej szkoły była w tym czasie Pani Maria Mazur, której syn uczęszczał do równoległej klasy. Wychowawczynią naszej klasy była Pani mgr Janina Paluszkiewicz, która uczyła nas geografii. Języka polskiego uczyła nas Pani dr Królikowska, matematyki Pani profesor Mogielnicka, chemii Pani mgr Żytkow, fizyki Pani mgr Reyment, biologii Pan mgr Mielczarek, łaciny Pani mgr Kościńska, rosyjskiego Pan profesor Marcinkiewicz, historii Pani mgr Gyorkchowicz. Wychowanie fizyczne prowadził mgr Zbigniew Meller.
Zajęcia w szkole prowadzone były interesująco, a poza lekcjami braliśmy udział w treningach koszykówki z Panem Mellerem. Mieliśmy w szkole zespół grający na przyzwoitym poziomie. W roku 1963 mgr Meller został trenerem klubu GKS Wybrzeże i zaproponował kilku kolegom i mnie treningi w tym klubie.
W szkole panowała przyjazna atmosfera, ale niepozbawiona obowiązkowości i szacunku dla pedagogów. Od czasu do czasu w szkolnej auli odbywały się zabawy, podczas których rodziły się często pierwsze sympatie.

W 1965 roku zdałem maturę i składałem egzamin wstępny na Wydział Lekarski Akademii Medycznej w Gdańsku, który niestety oblałem. Było to dla mnie bardzo bolesne doświadczenie. Okazało się bowiem, że wiedza nabyta w liceum nie jest wystarczająca do zdania egzaminu na Akademię Medyczną, o czym wówczas nie wiedziałem.
Żeby nie obciążać finansowo Rodziców za moje niepowodzenie, podjąłem na okres 10 miesięcy pracę fizyczną w charakterze pomiarowego w przedsiębiorstwie „Geoprojekt” w Gdańsku. Za zarobione pieniądze opłacałem korepetytorów z biologii, chemii i fizyki, co pozwoliło mi zdać egzamin wstępny w następnym roku bez problemów. Skończyłem studia, zawarłem związek małżeński w czerwcu 1975 roku i wyprowadziłem się z Oliwy.

Pomimo tego przyjeżdżam do mojej ukochanej Oliwy bardzo często, albowiem w moim dawnym mieszkaniu mieszka obecnie mój młodszy syn.
W chwilach, gdy doskwiera mi tęsknota za minioną oliwską przeszłością, sięgam ze wzruszeniem po dwie powieści Stefana Chwina opisujące Oliwę mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, a mianowicie „Hanemanna” i „Kartki z dziennika”.