Małgorzata Romanowska-Szczepanik
Małgorzata Romanowska – Szczepanik, Oliwianka z urodzenia i wyboru, nieustająco zauroczona Oliwą. Z wykształcenia jest filologiem polskim lecz całe życie rodzinne i zawodowe związana była z bibliotekarstwem, z morzem i z Oliwą. Pracowała jako bibliotekarz w Polskich Liniach Oceanicznych (dostarczając marynarzom książki na czas długich rejsów), a następnie w Instytucie Oceanologii PAN w Sopocie, dokumentując osiągnięcia polskich badaczy morza i popularyzując je w światowych bazach oceanograficznych.
"Urodziłam się w Oliwie, w domu, w czerwcu 1948, a już trzy dni później zostałam ochrzczona w Archikatedrze Oliwskiej. Chrzest odbył się tak szybko, bez obecności mojej Mamy (wiadomo - połóg), ponieważ moimi chrzestnymi zostali siostra i brat Mamy, którzy przyjechali z jej rodzinnych Kielc, a mając malutkie dzieci musieli szybko wracać. W Oliwie chodziłam do szkoły podstawowej nr 23, tzw. „czerwonej”, a następnie do V LO na ulicy Polanki (matura w 1966). W oliwskiej katedrze byłam również bierzmowana i wzięłam pierwszy ślub ( również z Oliwiakiem, Z.R.) w 1972 roku. Następnie zamieszkałam na ulicy Obrońców Westerplatte, a w 1975 roku przeniosłam się na Zaspę, gdzie mieszkam do dzisiaj. Z Oliwą nadal jestem bardzo silnie związana, gdyż mieszka tu moja Mama, która parę dni temu skończyła 94 lata i jest prawdopodobnie najstarszą Oliwianką. Często bywam w Parku Oliwskim, odnajdując „stare”, ulubione zakątki i wyszukując nowe, ciekawe miejsca. Od niedawna w tej nowej części parku, schowana za budynkiem firmy Doraco, stoi na kwietnych tarasikach „Biała Panienka , którą bardzo lubię fotografować o różnych porach roku. Lubię także ławeczkę z brązu, na której siedzi z książką („Witaj smutku” Francoise Sagan) w ręce inna Panienka (może ktoś wymyśli jej imię?) w oczekiwaniu na spacerowiczów. Będąc w parku dużo fotografuję, ostatnio zachwyciły mnie świąteczne, przepiękne nocne iluminacje. Wspaniały pomysł, tego jeszcze nie było! Iluminacje te „zwabiły” do parku setki, może tysiące, spacerowiczów z małymi dziećmi, które mimo nocnej pory były roześmiane, szczęśliwe i zauroczone".
Historia skarbu/ów:
P1
To zdjęcie zostało zrobione w 1949 roku. Stoję tu jako roczny maluszek z moimi Rodzicami w Parku Oliwskim na tle Katedry. Moi Rodzice pochodzili z Kielc, choć mieszkając tam od urodzenia nie znali się. Mama miała sześcioro rodzeństwa, była najmłodsza. Gdy miała 16 lat straciła matkę. Odtąd prowadziła dom ojcu i rodzeństwu. Była sumienna, gospodarna i nad wiek poważna. Natomiast Tato był najmłodszym i jedynym synem swoich rodziców. Był hołubiony i rozpieszczany przez matkę i trzy starsze siostry. Jego mama uważała, że będzie kiepskim mężem i poznawszy moją mamę Krysię, szczerze odradzała jej to małżeństwo. Jakże się pomyliła! Małżeństwo moich Rodziców było bardzo dobre, trwało 28 lat. Romantyczne i zaskakujące było ich pierwsze spotkanie i zapoznanie się w pociągu wiozącym pracowników kieleckiego „Społem” do Gdańska jesienią 1945 roku. Zostali oni tu sprowadzeni w celu uruchomienia zniszczonej w czasie działań wojennych fabryki Dr. Oetkera w Oliwie. Wszyscy pracownicy dostali mieszkania tuż obok fabryki, na ulicy Dickmana. Wśród pracowników zawiązało się kilka małżeństw, w tym moich Rodziców. W 1946 roku Rodzice wzięli ślub w rodzinnym mieście, w Kielcach, lecz swoje dalsze życie związali nadal z „naszą fabryką”, z ulicą Dickmana i Oliwą. W Oliwie urodziła się moja siostra i ja. Tutaj na oliwskim cmentarzu pochowany jest mój Tato. I tutaj nadal mieszka moja Mama, która w lutym ukończyła 94 lata.
P2
Na tym zdjęciu jestem z moją siostrą Jolą, dla której imię Rodzice pozwolili mi wybrać, z czego byłam bardzo dumna. Zdjęcie zrobił mój tata latem 1953roku. Z tyłu, za nami, widać ruiny Pałacu Opatów, który został odbudowany dopiero dekadę później. Gdy byłyśmy małe, często pytano naszego Tatę czy ma samochód. A on zawsze odpowiadał, że ma, i to dwa: Gosię zwaną Gogo i Jolę zwaną Jolcyk. Byłyśmy więc Jego samochodzikami. Każdej z nas dawał poczucie, że jest jego ukochaną córeczką. Nikt tak jak on, nie nauczył mnie jak żyć, kochać i czynić dobro.
P3
Zaraz po przyjeździe do Gdańska Mama i Tato pracowali w Fabryce Środków Odżywczych (powojenna nazwa fabryki Dr. Oetker' a) przy ulicy Dickmana. Wiosną 1951 roku, w nocy, z okien naszego mieszkania na drugim piętrze mój Tato zauważył ogień w portierni fabryki. Natychmiast tam pobiegł, wybił szybę i przez okno dostał się do środka. Płonęła tablica z bezpiecznikami. Wówczas Tato gołymi rękami i tym, co miał na sobie, ugasił płomienie nie zważając na ból, oparzenia i skaleczenia. Uratował zakład przed spłonięciem. W uznaniu tego czynu, na wniosek dyrekcji , Tato otrzymał w lipcu 1951 roku Srebrny Krzyż Zasługi oraz został skierowany na naukę do 3-letniego Technikum Przemysłu Spożywczego w Gdańsku. Zakład płacił mu pensję, a on uczył się w trybie dziennym, było to więc wielkie wyróżnienie. W 1955 roku jako 32-letni „młodzieniec”, żonaty z dwójką dzieci, zdał maturę i wrócił do pracy w „naszej fabryce”, gdzie pracował do 1956 roku, a następnie z powodu bardzo niskich zarobków zatrudnił się w Polskich Liniach Oceanicznych. Natomiast Fabryka Środków Odżywczych powróciła do przedwojennej nazwy, zarządzają nią niemieccy spadkobiercy Dr. Oetkera, jest przepięknie odnowiona i znakomicie prosperuje. Firma zatrudnia ponad tysiąc pracowników, dysponuje bardzo szerokim asortymentem i posiada filie w innych miastach. Jestem dumna, że moja rodzina ma w tym także udział.
P4
Ten dyplom to świadectwo odbycia podróży morskiej, którą odbyłam w 1970 roku z moim Ojcem na statku m/s Lechistan. Na dyplomie podpisał się kapitan i członkowie załogi. Mój Tato pracował od 1956 roku w Polskich Liniach Oceanicznych, w różnym charakterze: jako tokarz, ślusarz, mechanik czy magazynier maszynowy. W tym czasie Polska miała ogromną flotę handlową, polscy marynarze pływali po wszystkich morzach i oceanach świata. Rejsy były długie, trwały nawet do 6-8 miesięcy, więc były to trudne rozstania dla rodzin marynarzy, w tym także dla naszej. Mój Tato pracował w PLO przez 18 lat, przepłynął ponad 90 tysięcy mil, a więc okrążył równik ziemski dwa razy! Był bardzo cenionym marynarzem, o czym świadczą liczne pochwały i nagrody, jakie otrzymywał. Jako nagrodę za swoją pracę uzyskał zgodę na zabranie mnie w rejs. Wymagało to wielu starań (wyrobienie paszportu, zezwolenie na kupno dewiz). Kiedy opowiadam o tych przeszkodach moim dzieciom czy wnukom, nie mają pojęcia o czym mówię, nie mogą uwierzyć, że paszport nie leżał w domowym biurku. Rejs był nagrodą także dla mnie za pomyślne zakończenie czwartego roku moich studiów. Popłynęłam więc z Ojcem w dwumiesięczny rejs. Płynąc przez Morze Północne i Cieśniny Duńskie, Antwerpię i Bilbao, wpłynęliśmy na Morze Śródziemne, odwiedzając wiele portów, między innymi na Malcie, w Bejrucie, w Syrii, w Grecji i w Turcji. Przepłynęliśmy prawie 9 500 mil morskich. Była to wspaniała podróż, w czasie której bardzo dużo zwiedziłam, poznałam ludzi różnych ras i zobaczyłam antyczne zabytki (w Atenach, Pireusie, Lattakii). Nabrałam chęci poznawania świata, po prostu „połknęłam bakcyla” turystyki. Najważniejsze: spędziłam 60 dni z Tatą, dzieląc z nim zwykłe radości i trudy marynarskiego życia. Nie wiedziałam wtedy, że tych wspólnych lat zostało nam już tak niewiele, tylko cztery lata. To była naprawdę moja "podróż życia".
P5
Te małe szklane cacka przywiozłam z Wenecji (byłam tam w 1986, 1991 i 2003 roku). Zostały one wykonane w słynnej manufakturze szkła w Murano, maleńkiej wysepce na lagunie weneckiej. Znajduje się tam kilkadziesiąt manufaktur szkła artystycznego i jedyne we Włoszech, a jedno z niewielu na świecie, muzeum szkła - Muzeum Vetrario. Wcześniej manufaktury szkła funkcjonowały w samej Wenecji, ale ze względu na częste pożary przeniesiono je na tę wyspę. Obecnie wyroby ze szkła weneckiego znajdują się na setkach wystaw sklepowych w Wenecji. Ich bogactwo, różnorodność kształtów, artyzm, cudowna kolorystyka przyprawiają o zawrót głowy i zachwycają każdego turystę. Obok masek karnawałowych, są najczęściej kupowanymi pamiątkami. Oczywiście ich ceny są bardzo wysokie. Moje „szkiełka”, choć nieduże, także były drogie (ale bez żalu odmawiałam sobie lodów). Oprócz „skarbów weneckich” posiadam sporą kolekcję innych szklanych wyrobów ( mam ich ponad 80, głównie zwierzątka) eksponowanych w specjalnie dla nich kupionej witrynie, ze szklanymi półeczkami i oświetleniem górnym i bocznym, zrobionymi przez mojego obecnego męża M.S.. Moje figurki przywożę z każdego miejsca, które zwiedzam, a znajomi i rodzina nie mają problemu z prezentami dla mnie, wiedząc że każde szkiełko będzie mile widziane. Z racji moich związków z morzem część figurek to morskie zwierzątka : foka, rybki, konik morski, żółwie. W otoczeniu muszli z całego świata prezentują się wspaniale, zwłaszcza oświetlone. Kiedy odwiedzają mnie wnuki często proszą: „Babciu daj potrzymać pieska/ kotka/ptaszka/”. Niestety, często takie potrzymanie kończy się uszkodzeniem. Akurat te weneckie są bardzo solidnie wykonane, przetrwały zabawy moich wnucząt. Są to moje największe (materialne) skarby.
P6
To zdjęcie to pamiątka mego udziału w pielgrzymce gdańskich bibliotekarzy po Włoszech we wrześniu 2005 roku. Po zwiedzeniu Rzymu, Padwy i kilku innych miast, 18 września dotarliśmy na Monte Cassino, gdzie zwiedziliśmy klasztor benedyktynów, który po całkowitym zniszczeniu przez aliantów został wspaniale odrestaurowany i bogato wyposażony przez Amerykanów. My jednak nie przyjechaliśmy zachwycać się klasztorem.
Pod sztandarem Stowarzyszenia Bibliotekarzy przeszliśmy na położony na zboczu wzgórza Cmentarz Polski, gdzie spoczywa 1072 żołnierzy Drugiego Korpusu Polskiego generała Andersa, którzy polegli w ciągu kilku dni majowych 1944 roku. Oddaliśmy im hołd składając kwiaty, zapalając znicze, śpiewając hymn. W centralnej części cmentarza znajduje się grób generała Władysława Andersa, który zmarł w Londynie w 1970 roku, lecz życzeniem Jego było być pochowanym tutaj, między swoimi żołnierzami.
Następnie duszpasterz bibliotekarzy ksiądz Maciej Kwiecień, kanonik z Katedry Oliwskiej, odprawił mszę i wygłosił proste, głębokie kazanie. Przechodząc w ciszy i skupieniu między grobami poległych, ze łzami w oczach, odczytywaliśmy krótkie napisy : „miał 18 lat, miał 22 lata, przeżył 20 lat”. Z prawdziwym wzruszeniem znalazłam grób żołnierza noszącego moje nazwisko : Mikołaj Romanowski, poległ 17 maja 1944roku, żył lat 24”.
Opuszczając cmentarz przeczytałam napis wyryty w kamieniu, który wciąż pamiętam: „Za naszą i waszą wolność oddaliśmy Bogu ducha, ciało ziemi włoskiej, a serca Polsce”.
P7
Ten obrazek to taki mini-kolaż, który wykonałam ze skromnej pocztówki, którą przywiozłam z muzeum Zwinger w Dreźnie, w trakcie jednodniowej, sanatoryjnej wycieczki w 2013 roku. Jest to fragment obrazu „Madonna Sykstyńska”, włoskiego malarza i architekta Rafaela Santi, jednego z trzech najwybitniejszych twórców renesansu, obok Leonarda i Michała Anioła. Santi żył tylko 37 lat, namalował setki obrazów, w tym kilkanaście Madonn, jednak ten obraz jest najsłynniejszy. Jest wyjątkowy, ponieważ pozowała mu do niego jego ukochana Margherita Lotti. Madonna ma piękną, delikatną twarz i smutne, czarne oczy, a nagi Jezusek na jej rękach ma zupełnie takie same rysy, oczy i spojrzenie jak jego matka.
Miałam to szczęście, że w czasie mego pobytu w muzeum Madonna Sykstyńska „obchodziła” swoje pięćsetletnie urodziny i prezentowano tam jubileuszową wystawę poświęconą powstaniu tego arcydzieła i jego historii.
Obraz został namalowany na zamówienie włoskich mnichów i przez 250 lat pozostawał zupełnie nieznany w ich benedyktyńskim klasztorze w Piacenzy. Historia jego sławy rozpoczęła się w 1754 roku, gdy zakupił go elektor saski i polski król August III Mocny i zawiózł do Drezna. Ciekawostką jest to, że król zakupił go z budżetu Rzeczpospolitej. Niestety do Polski obraz nigdy nie trafił. Nadal jest jednym z najcenniejszych dzieł w Galerii Starych Mistrzów w Dreźnie. Jest przepiękny, gromadzi najwięcej zwiedzających. Odwiedzenie tej galerii było moim wielkim marzeniem, gdyż wiedziałam, że posiada bardzo bogatą kolekcję niderlandzkich malarzy, których po prostu uwielbiam. Kolaż ten wykonałam zaraz po powrocie z sanatorium w 2013 roku. Często wspominam tę krótką wizytę w Dreźnie i mam nadzieję, że może jeszcze kiedyś je odwiedzę - to miasto i muzeum. Ten mój osobisty „skarb” oglądam codziennie, gdyż wisi nad moim łóżkiem.
P8
Mój Tato był wesołym, pogodnym człowiekiem, bardzo lubianym. Był tzw. duszą towarzystwa, bo znał masę kawałów, anegdotek, humoresek i lubił je opowiadać. Bardzo lubił muzykę, wręcz uwielbiał piosenki Stanisława Grzesiuka. Kiedy wracał z rejsu, włączał magnetofon na cały regulator, otwierał okna i ukochany Grzesiuk śpiewał dla całej ulicy, więc sąsiedzi wiedzieli, że Tato mój wrócił z rejsu. Odwiedzali nas wtedy gromadnie, by go przywitać i pogawędzić przy szklaneczce piwa. Tak było przez 18 lat jego marynarskiej przygody. 18 sierpnia 1974roku Rodzice obchodzili 28 rocznicę ślubu. Szczęśliwie dzień wcześniej Tato wrócił z rejsu, przyniósł więc Mamie 28 pięknych czerwonych róż, to był słoneczny radosny dzień spędzony z rodziną, przyjaciółmi i sąsiadami, z życzeniami, toastami i muzyką.
Dwa dni później, we wtorek 20 sierpnia, Tato zmarł w domu na zawał serca.
Nadszedł dla mnie bardzo trudny czas. Miałam już męża i małe dziecko, miałam więc kim i czym się zająć. Miałam dla kogo żyć. Mimo to, nie mogłam się pogodzić z jego nagłym odejściem. Intuicyjnie czułam, że muszę wszystkie emocje z siebie wyrzucić. I dlatego napisałam tę książeczkę wspomnień pod tytułem „Mój dom, mój ojciec…”. Zadedykowałam ją moim dzieciom – „Kasi i Rafałowi, by wiedzieli jaki był”.
Zacytuję tu fragment rozdziału pod tytułem „Co to dla Ciebie”. „(…) Tato idealizował swoje córki. W jego łaskawych oczach byłyśmy zdolne, oczytane, ładne, inteligentne. Nie skąpił nam pochwał, był zawsze zadowolony i dumny z naszych osiągnięć. Okazywał nam miłość i uczył, że zawsze trzeba wyrażać swoje uczucia, nie kryć wszystkiego w sercu, nie tłumić emocji, nawet tych złych, lecz wypowiadać, niejako „oswajać”. Karcił nas bardzo rzadko, zwykle ten przykry obowiązek spadał na Mamę. Jeżeli jednak zaistniała taka sytuacja, że musiał to zrobić, był wówczas bardzo zgnębiony, nieswój, smutny, mówił niewiele - dwa, trzy zdania, cicho, bez podnoszenia głosu. W połączeniu z widokiem jego twarzy, na której było autentyczne cierpienie, zajście to było dla nas zawsze bardziej przykre, niżby krzyczał w gniewie i złości. (…) Gdy coś nam nie wychodziło zawsze mówił „dasz radę, uda się, co to dla ciebie.” „Co to dla ciebie” - powtarzałam sobie często w chwilach słabości i niewiary w siebie. Tak było w trakcie zdawania egzaminów, przed obroną pracy magisterskiej, przygotowując się do egzaminów państwowych z języków obcych i przed tym najtrudniejszym, którego nie można było przełożyć ani oblać, czyli przed urodzeniem pierwszego dziecka. „Co to dla ciebie” – były to dla mnie słowa jego miłości, wiary i nadziei, że z tym co wiem i co potrafię, dam sobie radę w życiu.” Był to kapitał, który otrzymałam w dzieciństwie i młodości, który procentuje przez całe moje dorosłe życie. Może jak ktoś to przeczyta, to zastanowi się, może spojrzy inaczej na swoje życie, na swój stosunek do bliskich, dzieci, wnuków? Może przestanie się bać, że akceptacja i pochwała „rozpuszcza”, rozpieszcza i demoralizuje? W moim przekonaniu miłość, pochwała i akceptacja są fundamentem, na którym człowiek buduje swoje przyszłe życie.
P9
To zdjęcie to mój największy skarb. Zostało ono zrobione 3 czerwca 1987 roku w Rzymie w Bibliotece Watykańskiej. Było to podczas trzytygodniowej wycieczki-pielgrzymki do Włoch zorganizowanej przez sopockich oceanologów. Na pierwszym planie stoi moja siostra Jolanta, a z tyłu stoję ja. To było przeżycie wyjątkowe i wzruszające - spotkanie z naszym papieżem Janem Pawłem II. Na spotkaniu prosiliśmy Go o przyjazd do Gdańska, na który nasze władze odmawiały mu zgody. Obiecał nam, że tym razem przyjedzie i obietnicy dotrzymał. Kilka dni później, 12 czerwca 1987 roku, był w Gdańsku, gdzie odprawił słynną mszę na zaspiańskim lotnisku, błogosławiąc z mostka wspaniałego okrętu milion wiernych. Na tym zdjęciu są dwie bardzo mi bliskie osoby, których już nie ma wśród nas… Dlatego jest to dla mnie tak cenny skarb.
Mam nadzieję, że dzięki moim skarbom ludzie zaczną doceniać to, co przeżyli i to, co mają. Zrozumieją, że nasze zwykłe codzienne życie, to rodzinne, to związane z pracą, nawet jeśli nie jest wielkim działaniem, też jest ważne, że cały czas tworzymy historię swoją, swojej dzielnicy, miasta i kraju, a nawet świata, chociaż brzmi to górnolotnie. Przeżyłam życie tak, jak przeżyłam. Myślę, że żadnej specjalnej roli w nim nie odegrałam. Ale wiem, że dla kilku, może kilkunastu osób jestem ważna, niepowtarzalna, potrzebna. Może dla moich dzieci, może dla pięciorga wnuków, dla kilku przyjaciół, z którymi mam bardzo dobre, szczere i głębokie relacje. To mi daje dużą satysfakcję i spełnienie. I tego wszystkim, którzy to czytają – życzę.
Opracowanie tekstu: Ewa Labenz