Projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

Fundacja Wspólnota Gdańska

Wiesław Lamkiewicz

„Nazywam się Wiesław Lamkiewicz. Dzielnica Oliwa jest miejscem, gdzie się urodziłem i mieszkam od 75 lat. Przyszedłem na świat w budynku na ulicy Grunwaldzkiej 502/2 (dawniej Adolf – Hitler - Strasse). Nadal tam zamieszkuję. Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 35, gdy ta mieściła się przy ulicy Wita Stwosza. Moje córki również tam uczęszczały, ale już do nowego budynku – na  Stanisława Wąsowicza. Następnie zdobywałem wykształcenie w Technikum Przemysłu Drzewnego,  a potem poszedłem na studia. Ukończyłem Wydział Prawa i Administracji w Gdańsku. Pracowałem m.in. w dziale windykacji Lukas Banku.
Mieszkanie mojej rodziny znajdowało się na zapleczu tzw. „sklepu kolonialnego” z artykułami zagranicznymi. Zajmowało miejsce na parterze. Właścicielem był Niemiec pochodzenia żydowskiego o nazwisku Graff. Należał do niego również budynek, w którym mieszkaliśmy. Moja mama prowadziła dla zwierzchnika sklep. Zarządzała też administracją kamienicy. Lokatorami byli Niemcy. Teraz w tym miejscu znajduje się zakład fryzjerski.

Rodzicielka była obywatelką Wolnego Miasta Gdańska. Posługiwała się językiem dolnoniemieckim (dialekt niemiecki z naleciałością holenderskiego). Naukę polskiego rozpoczęła po wojnie. Do samokształcenia posłużyły jej gazety. Ojciec służył jako zawodowy podoficer w II pułku szwoleżerów w Starogardzie Gdańskim. W 1939 roku został zatrzymany i przesiedział całą wojnę w obozie w Woldenbergu (Dobiegniew). Było to dziwne małżeństwo. Z jednej strony – prawie Niemka, a z drugiej zawodowy żołnierz polski. Ten fakt spowodował, że ksiądz (Niemiec z pochodzenia), który zajmował kierownicze stanowisko w Katedrze Oliwskiej, nie pozwolił im na ceremonię przy głównym ołtarzu. Ostatecznie, małżeństwo zostało zawarte w małym kościółku, który obecnie nosi imię świętego Jakuba.

W Starej Oliwie, przy kapliczce na Grunwaldzkiej (obecnie na wysokości McDonalda) znajdował się sklep obuwniczy. Sprzedawano tam pierwsze polskie trampki z gumową podeszwą. Marzenie każdego ówczesnego chłopaka. Na kostkach miały kółka z wytłoczonym wizerunkiem głowy skauta. Kiedy była dostawa, ponad 200 chłopaków potrafiło tłoczyć się pod sklepem. Wszystkie rozmiary były w jednej cenie –  kosztowały około 31 złotych. To było bardzo dużo w powojennych czasach. Właścicielka nie nadążała za zamówieniami. Wpadła więc na pomysł. Kazała nam dać pieniądze, a następnie wymieniać się butami przed sklepem, które dostawaliśmy w papierowych torbach. Przypadły mi o wiele za duże buty, wyglądające na moich stopach jak kajaki.

Kiedy ojciec wrócił z niewoli, chodził na „fuszerki” - pracował jako tynkarz na ulicy Hieronima Derdowskiego. Właściciele mieli kontakty z wsią i stąd posiadali półlitrowe butelki od piwa na kapsle. Obdarowali mnie jedną. Było w niej mleko. Nie wiedziałem, co to za płyn, nigdy wcześniej nie piłem mleka. W wojsku pierwszy raz jadłem banany u kolegi Waldka. Działo się to 1963 roku, miałem wtedy 23 lata. Jego ojciec był pilotem i dostawał te owoce jako dodatek do wyżywienia."

Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:

P1
Krasnal ma około 65 lat. Jego pierwszym właścicielem była prababcia Anna.  Zawsze siedział w tym samym miejscu – na maleńkim, wysokim stoliku na serwetce. Jesienną porą czasami towarzyszyły mu tataraki w wazonie. Podobno czytał moim córkom bajki na dobranoc. Miał trochę przygód w swoim życiu, o czym może zaświadczyć chociażby jego wyszczerbiona księga. Przeszedł w ręce córki – Elżbiety. Aktualnie znajduje się w Sopocie, wyeksponowany na parapecie w jej domu.

P2
Posrebrzany zestaw porcelanowy został podarowany moim rodzicom z okazji 25-lecia ich ślubu. Zwyczajem w starym Gdańsku było to, że rodzina zmawiała się i kupowała poszczególne elementy pojedynczo, min. w sklepie na Podwalu. Każda filiżanka jest z innej, polskiej wytwórni – z Wałbrzycha, Karoliny, Chodzieży. Stały w kredensie za szybą, dlatego wyglądają na nietknięte. Nie używano tego zestawu na co dzień. Był tylko wycierany z kurzu, traktowany jak rodzinna relikwia. Zestaw ten również znalazł dom w mieszkaniu mojej córki Elżbiety.

P3
W czasach powojennych nie było komunikacji pomiędzy miejscowościami. Jako młody chłopiec, wraz z kolegami, byłem ciekawy, co dzieje się poza dzielnicą, w której mieszkaliśmy. Kompletowaliśmy sobie rowery z części, było o nie łatwo, i jeździliśmy na Kaszuby, min. do Żukowa, Chwaszczyna i Tuchomka –znajdowało się tam jezioro o tej samej nazwie. Odwiedzaliśmy też plażę w Jelitkowie. Tak rozpoczęła się moja kariera kolarska. Kiedy w sklepach pojawiły się pierwsze polskie rowery, produkowane w Bydgoszczy, moi rodzicie zafundowali mi  „Bałtyk”. Nie było jednak łatwo o ten dwukołowiec. Talony na rowery przysługiwały tylko i wyłącznie przodownikom pracy. Mój ojciec kupił go więc od sąsiada - sekretarza organizacji partyjnej w zakładach drzewnych w Gdańsku. „Bałtyk” był wyścigówką z prawdziwego zdarzenia. Posiadał dwa hamulce, ładnie wyglądał. Koledzy mi go zazdrościli. Postanowiłem zacząć się ścigać. Wstąpiłem do BKS – Lechia Gdańsk (Budowlanego Klubu Sportowego). Przez szkołę średnią jeździłem tam już jako zawodnik. Później zostałem powołany do wypełnienia podstawowego obowiązku wojskowego w marynarce wojennej. Stałem się członkiem WKS Flota w Gdyni (Wojskowy  Klubu Sportowego Flota).  Dostałem kask ze skóry, który w sumie więcej odkrywał niż zakrywał. Musiałem go zakładać podczas wyścigów ulicznych po mieście. Takie były przepisy. Na „Bałtyku” pokonywałem dystanse min. 35 kilometrów do Kartuz (w jedną stronę!) oraz 62 kilometry do Kościerzyny. Cóż, zamiast służyć ojczyźnie – jeździłem rowerem...

Opracowanie tekstu: Karolina Gocolińska