Ewa Andrzejewska
Ewa Andrzejewska, urodzona w 1947 roku. Mieszkała na pograniczu Wrzeszcza i Oliwy przy ulicy Chopina. Od połowy lat osiemdziesiątych jej miastem jest Nowy Sącz. Nadal tam mieszka, ale tęskni, więc raz na pół roku musi być w Oliwie.
Historia skarbu/ów:
P1
W 2008 roku był w domu remont. Podczas zrywania podłóg robotnicy znaleźli między legarami w trocinach mały krzyżyk. Doszli do miejsca z czasów budowy tego domu, z początku lat trzydziestych. Krzyżyk teraz wisi nad drzwiami.
Córka poświeciła go na kolędzie. Myślę, że jest poświęcony po raz drugi. Ale nie szkodzi.
P2
Ten widelec z monogramem, to pozostałość z niemieckiego kredensu. Były całe zastawy sztućców, którymi bawiliśmy się w piaskownicy. Ojciec zabrał sobie tylko jeden widelec. Miał tylko literkę T jak Teodor.
P3
Krokodylek z kości słoniowej prawie od zawsze stał na szklanej półce w kredensie. Był bardzo egzotyczny. Na pewno przywędrował z Afryki, tej Środkowej.
P4
Flakonik na szklanych nóżkach trochę jest podobny do jaszczurki. Też pozostał w kredensie po Niemcach. Było ich kilka, ale reszta się potłukła. Na święta Wielkanocne mama ustawiała je przed każdym talerzem. Wkładała w nie różne kwiatki: temu stokrotkę, temu fiołek, temu koniczynkę.
Moje widoki na Oliwę – wspomnienia Ewy Andrzejewskiej
Ogrodnictwo czyli Okaz
Moja rodzina zamieszkała we Wrzeszczu w 1946 roku, w domu po niemieckich bankowcach przy ulicy Chopina. Te domy były ostatnimi wrzeszczańskimi domami. Jeszcze długo po wojnie zbierało się z ogrodów miny i niewypały. A ile niewypałów wykopano i rozbrojono przed budową budynków nauczycielskich!
2014 rok - Chodzę w przejściach między nieczynnymi szklarniami z zarastającym zielskiem w drewnianych grzędach. Taki widok – szklarnie i topole - rozpościerał się z naszego balkonu, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze zbudowanie budynków nauczycielskich, które zupełnie nam zasłoniły daleką mgiełkę unoszącą się nad Oliwą.
Jakaś kobieta powiedziała, że mieli w szklarniach największe hortensje w doniczkach. Wszystkie hortensje jakie stały w kościele były stąd. Mówiono, że są poniemieckie. W papierach z 1942 roku o tym ogrodnictwie napisano, że powstało ono dla miasta w czasie wojny.
Jak uratowały się te szklarnie z kruchych szybek w drewnianych ramkach, kiedy w 1945 roku stał tu front radziecki?
2015 rok - Ogrodnictwa - Okazu już nie ma. W szklarniach rosną krzaki i wybijają kruche niemieckie szybki. Front im nie dał rady.
2016 rok - Nie ma już ani jednej szklarni. Sadzawka zarosła śmieciami. Wszędzie królują nawłocie.
Poranki przy kawie
Mężczyźni jeździli tramwajami do pracy w Banku Inwestycyjnym. Wszyscy razem. Dzieci bawiły się w ogrodzie niemieckimi widelcami i talerzami. Trzy kobiety z trzech mieszkań zaparzały kawę w rosenthalowskim dzbanku i przykrywały go atłasową kapą. Ciekawe o czym rozmawiały? Jedna autochtonka z Gdańska, druga spod Wilna i moja mama z poznańskiego.
Bomba atomowa
Rodzice mówili „o tym” w kuchni po niemiecku, a potem po polsku dodawali, że jakby co, to na oknach trzeba powiesić mokre koce.
Zima
Przychodziła zima. Wyciągaliśmy z piwnicy narty i kijki. W kuchni ojciec smarował narty parafiną i rozmawialiśmy o Afryce czyszcząc bambusowe kijki. Owijało się gazetami stopy i wkładało się wełniane skarpety. Na trawniku między chodnikiem a jezdnią szły dwa ślady nart. Znaczyło to, że jest już dobry śnieg na wzgórzach. Wtedy ojcowie z dziećmi wychodzili wieczorami „na lagry”. Nikt nie zadeptywał tych śladów. Cały czas wiły się niebieską wstążką, aż za kościół. Czasem odstawialiśmy narty i zjeżdżaliśmy z góry na kopczykach z liści.
Stok był oświetlony. Wcześniej oświetlano tam obóz pojeniecki. Na górze stał baraczek.
Staliśmy na górze i wyciągaliśmy w bok ręce. Trzeba było oddychać wolno i głęboko. Patrzyliśmy na oświetlone miasto w dole i na zatokę. Czasem widać było światełka na Helu. Po obu stronach góry czerniały dwa lasy. To było piękne miejsce.
Kościół w baraku
Na dawnym Kozim Rynku, a teraz Kwadracie stał drewniany barak z sygnaturką, nasz kościół. Tam sypałam kwiatki na Boże Ciało. Mama uszyła mi sukienkę z szerokich białych wstążek. Marszczyła te wstążki i zszywała ze sobą.
Wszystkie mamy dziewczynek z ulicy tak samo szyły te sukienki ze wstążek. Same też robiły tekturowe koszyczki do kwiatków. Popołudniami wyłączano prąd w dzielnicy. Mamy przychodziły do nas. Rozsuwały okrągły stół i stawiały go przy otwartych drzwiach balkonowych. Na stole piętrzyły się wstążeczki i tasiemki. Blado niebieskie, blado różowe, blado białe. Były dyskusje, czy koszyczek ma być śnieżnobiały, czy można zrobić lamówkę z niebieskiej wstążki, czy ładnie to będzie wyglądało. Kobiety się dzieliły na wschodnie, poznańskie i tutejsze. Opowiadały jak i gdzie sypano.
Kleiły koszyki z tekturki i obszywały wstążkami. To były cudeńka.
Koszyczek stał przez kilka lat na najwyższej półce w skrytce. Obok blaszanych pudełek z dymiącymi parowcami na pokrywkach.
Pamiętam ostatnią mszę w tym baraku. Było to wieczorem i barak miał już zdjęty dach.
Nowy kościół budował się na skraju lasu obok zawalonego mostu. Na łące kobiety, która ją przekazała kościołowi na budowę w latach pięćdziesiątych. Na tej łące był wypadek w sierpniowe popołudnie. Trzej chłopcy rozpalili pod sosnami ognisko i wrzucali w nie granaty, jeden po drugim. Od wybuchu popękały szyby w szopenowskich oknach. Płaczące kobiety przytrzymywały dzieci, a mężczyźni biegli w stronę lasu.
Latawce
Zwykle było to w dzień, kiedy z orzecha u sąsiadów spadły wszystkie liście. Tak wiało przeważnie w soboty i niedziele. Ojcowie pracowali w soboty i tylko niedziele były wolne. Wiatr musiał utrafiać w niedzielę, żeby można było puszczać latawce.
Wszystko było przygotowane i latawce wisiały na wieszakach w sypialni.
Mama zakładała nam czapki i szaliki i szliśmy z ojcem i latawcami „na lagry”.
Budowę latawców zaczynaliśmy wcześniej. Ojciec przynosił ze sklepu harcerskiego listewki, kleje i szary szorstki papier. Czasem kupował papier w kolorze karmelowym. Był błyszczący z jednej strony i podobny do papieru, w jaki pakowano bloki z czarną marmoladą. Robiliśmy wymyślne ogony z kolorowych bibułek i kokardek. Ojciec przynosił z banku podklejone miodowe taśmy papieru i nalepiał krzyże na latawcach. Na końcu malowaliśmy na nich oczy.
Nie wiedzieliśmy dlaczego. Nikt nie miał takiego latawca. Inni malowali słońca.
Mama zawiązywała czerwoną nitkę na szczęście i zatrzaskiwała otwarte okno. Kiwała nam ręką i widzieliśmy ją przez poganiane wiatrem liście kasztanów.
Dolina Abrahama /Zielona i Samborowo/
Chodziliśmy na ulicę Abrahama zbierać kwiaty lipy na herbatę. Na strychu mama rozkładała prześcieradła do suszenia. Sąsiedzi też mieli swoje. Od tych lipowych gałązek robiło się tam słodko i duszno. Na belkach wisiały woreczki z nasionami buków.
Po bukowe nasiona chodził ojciec z sąsiadem M. . Pewnego razu zabrali mnie ze sobą. Nie pamiętam w której dolinie to było, ale ta miała zagłębienia po okopach. Prawdopodobnie usiadłam sobie w takim okopie i zasnęłam w liściach. Oni z tymi płóciennymi woreczkami poszli dalej i mnie zgubili.
Musieli wpaść w panikę. Na pewno mnie wołali, ale nie słyszałam, bo w bukach jak zawsze chodził wiatr. Zagłuszał ich, jak potem mówili. Musieli być przerażeni. Wrócili do domu, zabrali mój sweter i pożyczyli wilczura od państwa R. . Pamiętam szczekającego psa. Stał nade mną i szczekał radośnie.
Czy zapadał już wieczór? Nie wiem, nie pamiętam, tylko widzę psa i biegnącego sąsiada. Mój ojciec stał nieruchomo na ścieżce i nic nie mówił. Kompletnie nic.
W domu też było cicho. Mogła być to jedna z ostatnich wypraw ojca po bukowe nasiona.
Ławka w Parku Oliwskim
Rok po roku. Pora po porze. Przed południem. Po południu. Wieczór. Przed Pałacem Opatów w Oliwie dalej trwają labirynty z bukszpanów. Rokrocznie kwitną takie same klomby.
Kiedy z Palmiarni wyjdą do parku prawdziwe palmy? Jak temperatury letnie dojdą do 40 stopni.
Przy jednym stożku stoi nasza ławka ze zdjęcia. Zawsze na niej siadaliśmy.
Od jakiegoś czasu ławka jest już za krótka.
Kiedyś na niej mieściliśmy się wszyscy. Mama, ojciec, Tomek, Marcin i ja. Babcia Klarcia siadała na innej ławce. Ze swoim ciśnieniem wolała w cieniu. Otwierała kruchą parasolkę z bibułki.
Potem doszła Basia. Michał i Paweł leżeli po kolei w sportkach, jak dawniej mówiono.
Urodziła się Marta i Kuba, potem Gałgan. W tym czasie na krótko doszła Marylka.
Babcia Klarcia przeniosła się do nieba.
Zrobiło się trochę więcej miejsca.
Teraz często ławka jest pusta.
Rozjechaliśmy się. Bywamy gdzie indziej. Jak nie Turcja, to Rodos albo Chorwacja.
Teraz siadam na niej z Mateuszkiem. Mamy kredę. Mateusz na cegłach maluje smoki i potwory.
Całe szczęście, że ławka została na zdjęciach. Bo tak naprawdę jest coraz mniej ławek w parku.
„Srebrna Lama” - profesor Anna Fiszer
Anna Fiszer była moją profesorką w katedrze Rysunku i Malarstwa na Wydziale Architektury na Politechnice Gdańskiej. Byłam w grupie „jej dzieci”, jak o nas mówiła. Jej młodych przyjaciół studentów, którym otwierała okno na zamknięty wtedy świat.
Zajęcia „na rysunku” były prowadzone jak na ASP, bawiliśmy się grafiką i malarstwem olejnym na dodatkowych zajęciach. Jeździliśmy na coroczne dodatkowe plenery - Chełmno, Puck, Jastarnia.
Malarstwo XX wieku oglądaliśmy w zagranicznych albumach. Pojechaliśmy w 1965 roku do warszawskiej Zachęty na wystawę rysunku francuskiego. Był na niej malutki Picasso.
To było przeżycie.
Dostawaliśmy od niej francuskie pocztówki. Mondrian, Braque, Cezanne. Nauczyła mnie drukowania na tkaninie. Pożyczyła farby i wydrukowałam sobie sukienkę na Bal Architektury. Z Danką G. zbierałyśmy wtedy jesienią kwiaty i trawy. Suszyła je z nami i robiłyśmy bukiety.
Chciałyśmy tak mieszkać jak ona i wieszałyśmy te bukiety i pocztówki w naszych domach.
Najważniejsze były jednak rozmowy. Zapraszała nas do siebie. Siadaliśmy na podłodze. Opowiadała o świecie, do którego wyjeżdżała co jakiś czas. Na czwartym roku studiów przeżyliśmy Grudzień ’70. Latem przywiozła z Paryża Sołżenicyna. Zasuwaliśmy zasłony w oknach. Czytaliśmy „Krąg pierwszy”.
Nigdy nie spytaliśmy, jak to przewiozła. Nigdy nie rozmawialiśmy o wojnie.
Raz powiedziała, że w czasie wojny była w Miechowie z dzieckiem.
A raz powiedziała, że przeżyła Powstanie Warszawskie, a potem była w Milanówku i na zjeździe na górze św. Anny, gdzie wykluwał się w ‘46 albo ‘47 program szkół artystycznych
Ale my nie interesowaliśmy się historią. Marzyliśmy o Paryżach i Europejskich Muzeach. Czytaliśmy „Grę w klasy”.
Rozjechaliśmy się po studiach, ale kontakt trwał. Mam kilka listów od niej. Zostały mi w pamięci kolory płóciennych zasłon, kogutki gliniane i specjalne światło w jej mieszkaniu na Podhalańskiej.
Jej mąż, architekt Stanisław Fiszer, zginął w 1939 roku. Zaprojektował kilka budynków w Warszawie. W jednym z nich, na Ochocie, kupił mieszkanie mój syn. Przez przypadek dowiedziałam się, że ten budynek w latach trzydziestych projektował właśnie Stanisław Fiszer. Na ścianie, przy balkonie, jest napis ołówkiem „Min nie ma”.
Opracowanie tekstu: Ewa Labenz