Projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

Fundacja Wspólnota Gdańska

Grażyna Jackowska

Grażyna Jackowska, urodzona w 1954 roku. Jest psychologiem i plastykiem. Mieszka w Oliwie od ponad 30 lat.

„Do Gdańska przywędrowałam „za mężem”, ale też za serdeczną grupą przyjaciół, z którymi śpiewałam na studenckich „Bazunach”. Gdańsk jest tak niezwykłym miastem, że niemal natychmiast poczułam się tu „jak u siebie”. Pogłębia to poczucie świadomość, że jest to miasto moich przodków, którzy już w XVIII wieku brali czynny udział w życiu Gdańska. Moi rodzice, w 1945 roku, uciekając przed wyrokiem komunistów, opuścili rodzinny Kraków i zamieszkali w Gdańsku, w Oliwie. Tata mój wspominał, że widział stada krów pasących się tam, gdzie teraz stoi Uniwersytet Gdański… Rodziców moich powiodły losy poprzez Dolny Śląsk na Mazowsze, pod Warszawę, gdzie się urodziłam i – już jako osoba dorosła – po raz drugi zamknęłam koło wracając do Gdańska. Marzyłam o mieszkaniu w Oliwie – udało się! Cudownie czuję się na mojej Tatrzańskiej, pod lasem. Nie wyobrażam sobie piękniejszego miejsca do życia.
Jestem z wykształcenia psychologiem, a plastykiem z zamiłowania. Obie profesje łączę w swojej pracy, poruszając się na styku terapii i twórczości, realizowanej poprzez rękodzieło artystyczne, głównie ceramikę. Realizuję też swoje zamiłowania muzyczne i turystyczne grając, śpiewając i wędrując po lasach oliwskich z grupą przyjaciół. Fascynują mnie korzenie, z których wyrosła tradycja ludowa w postaci rękodzieła, muzyki, tańca, obyczajowości. Czerpię z tych korzeni w swojej pracy zawodowej i realizując własne zainteresowania.
Szczególnym dla mnie miejscem w Oliwie jest duża polana, otwierająca się zaraz po wejściu do Parku Oliwskiego od strony cmentarza, na której rósł ogromy buk. Nazywałam go królem – królem buków, królem drzew i królem parku. Bardzo szanowałam i ceniłam to miejsce. Niestety buk obumarł, ale został bardzo ładnie upamiętniony, bo nie wykarczowano go, tylko przycięto mu konary. W tej chwili, już bez kory, szarosrebrny, stoi sobie dumnie jako wspomnienie dawnego ogromu i majestatu.”

Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:

P1, P2, P3
Gdy zamieszkałam w 1983 roku w starej oliwskiej kamienicy, strych był pełen niezwykłych przedmiotów.
Był tam kufer – w takich kufrach niegdyś panny na wydaniu trzymały swój posag. Nie wiedziałam czy jego były właściciel, od którego przejęliśmy mieszkanie, zapomniał o nim, czy też będzie sobie jeszcze rościł do niego jakieś prawo. Zapytany, odpowiedział, że może mi go sprzedać albo mam go po prostu wyrzucić, więc… przygarnęłam go. Obecnie stoi on w moim mieszkaniu i trzymam w nim skarby związane z moimi zainteresowaniami tkackimi. Kufer pełni ważna rolę, bo w jakiś sposób łączy się z moimi korzeniami – moja babcia, Eleonora Plutyńska, była tkaczką, osobą, która starała się przywrócić tkactwo tradycyjne na Kresach Wschodnich. Pragnęła, by tamtejsi ludzie wrócili do naturalnych wzorów i naturalnych barwników, do ręcznego przędzenia wełny – co jej się w dużej mierze udało.
Na wspomnianym wcześniej strychu była też stara wizytówka metalowa „Fortanz” – prawdopodobnie było to nazwisko przedwojennego mieszkańca. Ponadto znajdował się tam duży rondel, z którego do dziś czasami korzystam, oraz kratka – piękna, ozdobna kratka do okienka nad drzwiami wejściowymi.
I był garnek. Kamionkowy, gliniany garnek, wypełniony całkowicie po wierzch czymś, co po otarciu z grubego kurzu było bardzo twarde, szare, przypominało kamień. Ale jak kamień mógł tak całkowicie szczelnie, bez żadnego luzu, ciasno wypełnić gliniany garnek? Niemożliwe! Pytam więc byłego właściciela, a on na to „A! To w 1961 roku, jak była „Zatoka Świń” i groziło kolejną wojną, wszyscy robiliśmy zapasy. Pojechaliśmy ze szwagrem na zakupy, kupiliśmy m.in. dużo soli i załadowaliśmy ją w gliniane garnki.” No i sól, skamieniała od wilgoci i czasu, przetrwała na stychu następnych 20 lat.
W takiej starej kamienicy wiele było rzeczy, których już w nowych domach nie ma. Był strych do przechowywania starych gratów i do suszenia prania. Na strychu stał też magiel do wspólnego użytku. Na dole była pralnia, też wspólna. W pralni był piec do grzania wody i gotowania bielizny. Była tam duża, wolna przestrzeń, żeby było gdzie postawić wielką, okrągłą balię z praniem.
Pralnia służy już do innych celów, ale nazwa została. Strych jest, choć magiel zniknął… Ale zostało niezwykłe urządzenie do drzwi wahadłowych w korytarzu. Proste, genialne, działające bezawaryjnie do dziś. Ciekawych zapraszam do obejrzenia!

Państwo Piotrowscy spod Pachołka
Na ulicy Tatrzańskiej, pod numerem 7 w starej kamienicy, mieszkali w drugiej połowie XX wieku moi przemili sąsiedzi, starsi Państwo - Jadwiga i Jerzy Piotrowscy. Ona – autochtonka z matki Polki i ojca Niemca, zachowała jeszcze typową mowę – polską, ale z twardym akcentem i przebłyskującą gdzieniegdzie niemiecką gramatyką. On – Polak, więziony w czasie II wojny światowej Stutthofie. Malarz-marynista, nauczyciel rysunku i malarstwa (m.in. w Domu Kultury w Nowym Porcie). Ja, Oliwianka dopiero od roku 1983, uwielbiałam wizyty u Państwa Piotrowskich.
Dom i mieszkanie z „klimatem” – stare meble, na ścianach piękne, ogromne obrazy pana Jerzego. Zapamiętałam port na Motławie, ze statkami, plątaniną żagli i lin, połyskującą wodę. A Państwo Piotrowscy – zawsze uśmiechnięci i życzliwi, częstowali herbatką w filiżankach i czekoladkami w kolorowych złotkach – zawsze je mieli w szafie na wypadek, gdyby ktoś przyszedł.
Los ich doświadczył ciężko – dwoje malutkich dzieci zmarło gdy siedzieli w piwnicy podczas bombardowania Gdańska. Potem, po wojnie, pani Jadwiga długo chorowała na gruźlicę. I tak zostali bez dzieci…
Zachowali jednak wspaniałą pogodę ducha i umiejętność poprzestawania na tym co dobre, na tym co niesie los. Dla każdego mieli uśmiech i dobre słowo. Opowiadali o starej, przedwojennej Oliwie, jak kipiała życiem – piękna i radosna; ile było knajpek, kafejek, klubów. W latach 80-tych, w stanie wojennym, słuchało się tego z tęsknotą…
Opowiadali o letnikach, którzy wędrując po okolicznych wzgórzach i dolinkach, nadawali im nazwy – Dolina Radości, Dolina Zgniłych (lub Starych) Mostów, Dolina Ewy, Wzgórze Kawowe, itd. Mówili, że na Pachołku była murowana wieża, a na jej szczycie – kawiarnia.
W ogródku Państwa Piotrowskich (widać to było z ulicy), na klombie z kwiatami stał dziwny, miedziany, zielonkawy od patyny przedmiot – jakby ogromny hełm z wieżyczką (szpicą) i otworami, w którym lubiły przesiadywać koty. A był to szczyt kopuły z pachołkowej wieży – wieży, po której nie ma już śladu. Leżał sobie ten „hełmik” w tym ogródku latami, aż w latach 90-tych mój syn zobaczył jak ktoś nocą wychodzi z niego niosąc coś ciężkiego pod płaszczem. Ten ktoś zniknął w pobliskim lesie. W ten sposób przepadł, być może, ostatni ślad po przedwojennej, pachołkowej, murowanej wieży z kawiarnią na szczycie.
Państwo Piotrowscy już nie żyją. Znika „autochtońska” mowa słyszana tu jeszcze w latach osiemdziesiątych. Znika również – też tu słyszana – mowa wileńska, mowa ludzi przesiedlonych tu ze wschodu po wojnie.
Zniknęły już stare Panie, godzinami obserwujące życie na Tatrzańskiej i innych oliwskich ulicach, z wysokości swych werand, tkwiące w otwartych oknach wyłożonych dla wygody poduszką, rozmawiające między sobą i komentujące to, co się dzieje na dole – kto, co i jak.
A jednak opowieści Państwa Piotrowskich miały widać swą moc, bo Oliwa znowu zaczyna żyć – powstają kafejki, knajpki, kluby, stowarzyszenia. Ludzie spacerują, biegają, jeżdżą na rowerach. Stara Oliwa nadal służy swoim bogactwem.

Opracowanie tekstu: Ewa Labenz