Projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

Fundacja Wspólnota Gdańska

Izabella Turek-Muczyńska

Izabella Turek-Muczyńska, urodzona w Gdańsku. Lekarka, specjalista ginekologii i endokrynologii. Prowadzi gabinet lekarski na ulicy Krzywoustego.

„Historia związana z prezentowanym domem i jego mieszkańcami była podobna do losów wielu ludzi osiadłych po wojnie w Gdańsku. Musieli zostawić swoje domy, bo tam skąd pochodzili nie było już Polski. Tak jak moi dziadkowie i ojciec – borysławiacy.

Wiosną, 2006 roku, do gabinetu weszła starsza pani z parą młodych ludzi. Pani powiedziała Joannie, prowadzącej sekretariat gabinetu, że pochodzi z tego domu i spytała, czy pozwolono by jej na 15 minut wejść do domu i go zobaczyć. Powiedziała, że wychowała się tutaj i jest tu już po raz trzeci – wcześniej nie pozwolono jej przekroczyć progu budynku. Gdy została zaproszona – pobiegła na ulicę i przyszła z jeszcze dwoma osobami. Był z nią jej mąż, dwóch synów i synowa. Zaprosiliśmy ich do środka. Przez trzy godziny patrzyła i opowiadała, swojej rodzinie i nam, swoją historię.
Po kilku miesiącach przysłała przygotowany specjalnie dla nas album i pamiętnik – historię domu i rodziny.
Pani Ingrid została zaproszona przez nas do spędzenia swoich 70-tych urodzin w rodzinnym domu. Spotkanie przekształciło się w wieloletnią już przyjaźń z mamą (panią Ireną - tłumaczką pamiętnika i listów). Do dzisiaj pani Ingrid z rodziną odwiedza Oliwę i utrzymuje z nami kontakty telefoniczne i listowne.”

Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:

Dla Pana Mariana Muczyńskiego i dla Pani dr Turek-Muczyńskiej - jako moje małe podziękowanie za miłe przyjęcie w czerwcu 2006 roku.
Ingrid Dethlefsen z domu Fricke,
Eutin, październik 2006 rok

Droga Pani dr Turek-Muczyńska, drogi Panie inż. Muczyński,
oto sentymentalna podróż w czas przeszły domu „VILLA  MARGARETHE”, od początku jego budowy w roku 1930 do roku 1945, w ówczesnej Oliwie przy ulicy Fȕrsterliche Aussicht nr 15 (Książęcy Widok).
Tu są moje korzenie. Obyście Państwo byli w tym domu tak szczęśliwi, jak ja w nim niegdyś szczęśliwą byłam.
Ingrid Dethlefsen z d.Fricke

Z mojego życia….
W domu rodzinnym w Oliwie.

Rudolf miał znów dzień urodzin. Był to chyba rok 1942/1943. Ponieważ Rudolf obchodził swoje święto w lecie, świętował je na dworze z wieloma dziećmi.
Mieliśmy wtedy już naszego drugiego psa owczarka. Nazywał się „Hultaj”. Miał on swoją budę koło mojego małego ogródka. Był trzymany na lince, ale miał duży wybieg. Dzieci szalały w ogrodzie. Nagle Hultaj zerwał łańcuch od linki i pobiegł do dzieci. Wszystkie bardzo się bały i pobiegły – co sił w nogach – do domu. Pozostawiły mnie samą. Cała w strachu wzięłam Hultaja za obrożę i tak go trzymając szłam z nim przez ogród, aż wreszcie wybawiła mnie nasza służąca. Jeszcze dzisiaj przeżywam to zdarzenie tak jakby to było wczoraj.

Helmut i ja bawiliśmy się często w ogrodzie. Miałam wtedy około 5 lat. Przy zewnętrznych schodach – w kącie – znalazłam ostrze do golenia. Wspaniale! Wreszcie jakaś zabroniona zabawka. Wzięłam jakiś mały kawałek drewna i chciałam z niego coś wystrugać. No i stało się to, co musiało się stać. Ostrze ześlizgnęło się z drewienka i wbiło mi się głęboko w kciuk. O rety! Ale ból!
Wszystko wtedy potoczyło się szybko. Nasza służąca Lene przyniosła wózek dziecinny od państwa Pohl z I-go piętra. Wpakowano mnie do tego wózka i nasza Leni pobiega ze mną do dr Klinge – tak się nazywał (zabawne, to „Klinge” znaczy „ostrze”, „żyletka” – uwaga tłumaczki I.T.). Opatrzono moje skaleczenie – omal nie zasłabłam – i zrobiono zastrzyk. Do dzisiaj widoczna jest blizna na kciuku. I kiedy na nią spoglądam, uśmiecham się do siebie, gdyż natura ma w sobie to piękne, że zapomina się o bólu.

Mój ojciec miał w piwnicy pod naszą jadalnią piwnicę na wino. Z większości czerwonych porzeczek, które rosły przy płocie dookoła ogrodu, ojciec robił wino.
Kiedy miałam około 4 lat, biegałam pewnego razu koło domu. Rudolf i Helmuth siedzieli z lewej strony przed zewnętrznymi schodami. Byli tacy jacyś inni. Byli w dziwny sposób rozweseleni. Zapytałam ich, co jest powodem ich wesołości i co ich tak rozbawiło. Opowiedzieli mi o jakiejś czarodziejskiej wodzie, którą wypili, a tą czarodziejską wodę kupili za 1 grosza w sklepie za rogiem ulicy – u pana Tunk. Ja też zapragnęłam napić się tej czarodziejskiej wody, więc pobiegłam do mamy i poprosiłam o 1 grosza. Co się wtedy działo! O rety! O biada! Ta woda nie była czarodziejska. Potem wszystko potoczyło się niezmiernie szybko: moi bracia zostali najpierw popędzeni do wanny, dostali następnie tylko po kanapce do zjedzenia – i marsz do łóżek! Do łóżek rodziców!!! Nigdy nie mogłam pojąć sensu czy też znaczenia takiej kary. Jakże chętnie ja chciałabym spać w łóżkach moich rodziców… Zawsze jednak myślałam, że to jednak była „czarodziejska woda”. Bo ta woda zaczarowała nie tylko moich braci, ale „czarowała” także moją mamę i naszą służącą. Bo to było wspaniałe wino z czerwonych porzeczek, które owego dnia przyniósł Helmuth z piwnicy. Więc kiedy piję wino… Po tym zdarzeniu z moimi braćmi ja nigdy nie dostałam kanapek i nigdy nie „wpakowano” mnie do wanny. Ojciec zasadził po prawej stronie przy płocie parceli krzewy orzechów laskowych, a przed nimi białe porzeczki dla mamy.

Kiedy sztormy jesienne szalały wokół domu, stałam często przy oknie sypialni rodziców i obserwowałam zabawę wiatru z krzewami i z chmurami. Miałam wrażenie jak gdyby wiatr opowiadał jakąś pieśń. Jeszcze dzisiaj, kiedy wieje wiatr wokół mojego domu, mówię do męża: widzę się w moim domu rodzinnym… sypialnia… słyszę wspaniałą muzykę wiatru… jak wtedy…

Mama miała imię Margarethe. Jako symbol imienia mamy sadziłam sobie dużo chryzantem, zarówno szlachetnych, jak i dziko rosnących. Sadziłam również nieznany – względnie rzadko spotykany tu krzew białej porzeczki – te ulubione porzeczki mojej matki, jakie rosły tam – w Oliwie – wraz z krzewami orzechów laskowych. Gdy w lecie dojrzewają porzeczki, znów widzę co roku moją mamę, która stoi przy krzewie porzeczki, zrywa te owoce i jedząc je jeszcze przy krzaku, delektuje się nimi. Mama nigdy nie jadła żadnych owoców bez ich uprzedniego mycia, a właśnie jedynym wyjątkiem od tej żelaznej zasady były tylko te białe porzeczki.

Mój dom rodzinny zachowałam w pamięci na zawsze.
Kiedy zajęta jestem jakimiś pracami domowymi, np. podczas prasowania, wtedy śpiewam - ot, tak dla siebie - a są to piosenki, które śpiewała mama. I wtedy wraca – jak by mogło być inaczej? – wspomnienie o domu rodzinnym: widzę się w dużym hallu. Regał z książkami na całą ścianę. Przed nim stał stolik i dwa małe fotele. W jadalni – na prawo – za oszklonymi drzwiami – tam, gdzie teraz jest biurko recepcji – stał gramofon. To wszystko widzę przed sobą i słyszę w myślach piosenki, które rozbrzmiewają z gramofonu. A wtedy i prasowanie staje się przyjemnością. I znów jestem w domu rodzinnym. I znów ta piosenka, którą zawsze śpiewam, a może nawet i Państwo ją znają:

 „…Przy swym ciężko chorym dziecku w milczeniu siedzi matka, i płacze, bo nigdy jej nie zaświeciło słońce, szlocha z bólu i zmartwienia tak, że omal nie pęknie jej serce.
I nagle…dziecko się ożywia i w gorączce cicho szepcze:
Wiesz, mamo, co mi się śniło? Zajrzałem do nieba – było tam dużo małych aniołów, do których chętnie chciałbym pójść. Tam nie musimy cierpieć głodu.
Chcę powiedzieć Panu Bogu, żeby mi również dał dwa skrzydła i wtedy i Ciebie zaniosę do nieba…
Dwoje ludzi w podeszłym już wieku siedziało o wczesnej porze porannej. Ona całkiem wyraźnie wiedziała, że coś szczególnego leży mu na sercu
„…spojrzała mu głęboko w oczy – Powiedz, staruszku, co cię tak gnębi? I on – patrząc jej głęboko w oczy, smutno wyznał jej swój smutek: Wiesz, mateczko, co mi się śniło?
Widziałem nas oboje w niebie: ty byłaś tak młoda, tak żwawa, tak radosna i po prostu tak piękna jak niegdyś. Czego my jeszcze oczekujemy tu na ziemi?
Chcę powiedzieć Panu Bogu, aby mi także dał dwa skrzydła, a zaniosę Cię wtedy do nieba…”
(“Weisst du Muatterl was i träimt hab”)

Jest to smutna, melancholijna piosenka, ale nierozerwalnie związana z moim repertuarem piosenek.
Wtedy nie odczuwam smutku – jestem wtedy w domu rodzinnym – w Oliwie.

Placki, racuszki, pyzy ziemniaczane… raz do roku są u mnie takie, jakie robiła mama. Kiedy ja je u siebie przyrządzam, to znów jestem myślami tam w Oliwie. Było to już około roku 1943/44. Nasza rodzina była bardzo duża.: mama, służąca, 5-ro dzieci. Przygotowanie potraw – jak wyżej – to był już problem.
Przy kuchni – obok mamy stałam ja i Helmuth. Mama – jak zwykle – śpiewała dużo i chętnie. Ja też. Ale głos mamy załamywał się i mimowolnie popadał w fałszywy ton. Mama śpiewająca w zasadzie poważniejsze pieśni, zaśpiewała – ku naszemu zdumieniu – jakąś nieznaną nam, dość wesołą piosenkę, która do naszej mamy absolutnie nie pasowała…
„… W piękną majową noc
Pan pocałował panią,
A pani Ewa śmiała się…”
Gdy mama to zaśpiewała, znów załamał się jej głos. To co się z jej gardła wydobywało;  tych tonów po prostu nie można określić słowami. Helmuth nie przestawał się z tego śmiać i naśladować głos mamy. Dostał od mamy głośnego klapsa w policzek i rozpłakał się. Mama wzięła go na ręce, przytuliła mocno. I znów śmialiśmy się wszyscy „troje”.

Taki właśnie był mój dom rodzinny w Oliwie.


Wspomnienia – fragmenty listów

Eutin, 24.11.2006
Droga Pani dr T.-M., drogi Panie M.
Przede mną leżą przyjazne słowa Państwa listu z dnia 18 listopada. Jakże ja się ucieszyłam również miłymi słowami matki Pani. Również do niej zwrócę się osobnym listem.
Kiedy tak zajęta jestem pracą w domu lub w ogrodzie, to tak sobie zawsze podśpiewuję, zawsze tę samą pieśń: ”Przed moim domem ojczystym stoi lipa, przed moim domem ojczystym stoi ławka, a kiedy je kiedyś znów odnajdę, wtedy pozostanę tam do końca życia… .”
Przed moim domem ojczystym nie ma żadnej lipy. Ale mój ojciec zasadził dwa drzewa czerwonego głogu z lewej strony parceli, a przy wejściu zasadził dwa drzewa białego głogu, które nad wejściem uformował w kształcie łuku. Posadził również żywopłot ze spirei. I to wszystko stoi tak, jak to zachowałam w moich wspomnieniach. Dziękuję, że Państwo tak to zachowali i tak pięknie urządzają. Tkwi w tym wiele pracy i mogę to sobie wyobrazić, nauczyłam się bowiem od mojego ojca czynności rękodzielniczych i czerpię radość w wolnym czasie z pracy na łonie przyrody: kopać w ogrodzie, grabić, okopywać – to wszystko odziedziczyłam po ojcu. To piękny spadek. Z zawodu byłam urzędniczką samorządową, ale z zamiłowania wolałabym być ogrodniczką lub rzemieślnikiem, ale również chętnie psychologiem.
W domu też mam zawsze jakieś pomysły, aby coś wymyślić lub poprawić. Szkoda, że Oliwa jest za daleko, gdyż mogłabym bardzo chętnie służyć pomocą mężowi Pani przy odnawianiu domu.
Gdy tak samorzutnie stanęliśmy przed Państwem, jakże serdecznie zostaliśmy przez Państwa przyjęci. Zawsze mogę tylko powiedzieć dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Tymczasem mogłam przygotować i zestawić dla Państwa niektóre zdjęcia. Wiele fotografii nie mogliśmy niestety uratować. Również mam trochę zdjęć swojej rodziny, które uważam, że są ładne. Mam nadzieję, że spodobają się one Państwu.
Droga Pani dr T.-M., pyta Pani, czy zgodzilibyśmy się, aby Państwo umieścili na domu nazwę budynku z imieniem mojej matki.
Czyni mnie szczęśliwą, gdyby Państwo wpisali również imię mojej matki. Przecież to jest teraz własność Państwa. Dla mnie byłby to zaszczyt. Czas przecież pędzi dalej, czas przynosi zmiany. Oceniłabym jako przyjazny Państwa gest, gdyby również imię Pani matki znalazło się na budynku. „Villa Margarethe – Izabella”.
Załączyliście Państwo do swojego listu małą kartę. Tak, to jest karta do gry „Czarny Piotruś’. Jako dzieci chętnie w nią graliśmy. Dziękuję za jej przysłanie. Teraz wisi ona na ścianie oprawiona w ramkę, pod fotografią domu moich rodziców.
Pytają Państwo o inne rodziny, które mieszkały w naszym domu. Napiszę o nich w osobnym liście.
Kiedy po urlopie byłam znów w domu, powiedziałam do mojego męża: „ach, gdybym znała język polski,  jeszcze dzisiaj spakowałabym moje walizki i powędrowałabym do Oliwy”. Oliwa to mój kąt, moje strony rodzinne. Tu (Schleswig-Holstein) jestem tylko z wizytą.

Drogi Panie M., postaram się przedstawić Panu szkic ówczesnej parceli.
Z górką na sanki, którą można dobrze rozpoznać na jednym ze zdjęć, z garażem – wówczas lepiej można uporządkować niektóre zdjęcia.
W kierunku garażu ojciec zasadził żywopłot ze spirei. Patrząc od furtki wejściowej w kierunku ogrodu zasadził mój ojciec drzewa owocowe – jabłonie i grusze w formie szpaleru. Tam stoi teraz nowy dom. Sądzę, że Pan na podstawie tego opisu jest w stanie lepiej wyobrazić sobie, jak to się kiedyś przedstawiało. Znalazłam zdjęcie moje najstarszej siostry Charlotte i na tym waśnie zdjęciu widoczna jest grota. Za moich czasów nie było już domeczku, ale fontanna była jeszcze czynna. Jak mi wiadomo, wodomierz był 2-3 metry od chodnika dla pieszych, od czerwonego głogu, który teraz stoi na lewo przed obecną parcelą, w zasadzonym wówczas żywopłocie ze spirei. Pamiętam, że mój drugi brat, Helmuth, odkręcił tam w żywopłocie kurek. Niestety nie mogę już go o to zapytać, ponieważ zmarł w roku 1990.
Na dzisiaj to już koniec mojej pisaniny. Jeszcze raz bardzo dziękuję, że jeszcze raz wolno mi było przejść przez mój dom rodzinny i za to, że Państwo tak serdecznie nas przyjęli. Bardzo cieszyłabym się, gdybym znów mogła otrzymać od Państwa jakieś wiadomości.
Państwa Ingrid D. z rodziną


22.01.2007
Powracam jeszcze do tematu Gdańska.
Moje starsze rodzeństwo, Rudolf i Ursula, mieli w Gdańsku duży dom – w którym było 12 mieszkań. Dom stoi na ulicy Korzennej ( dawna nazwa: Pfeffergasse i Weisem-Monch-Hintergasse). Widzieliśmy ten dom. Przedtem były tam również sklepy. Moi rodzice mieli tam około roku 1928 sklep z artykułami kolonialnymi. Dom należał do ojca mojej matki. Mój dziadek zadecydował, że po jego śmierci dom odziedziczy moje starsze rodzeństwo. Mnie i Helmutha jeszcze wtedy na świecie nie było. Ja nie znałam moich dziadków. Znam ich tylko z fotografii.
Mój starszy syn – Państwo znają obydwu moich synów – pracuje nad drzewem genealogicznym rodziny. Jest ono bardzo interesujące. Moi przodkowie ze strony mojej matki pochodzą z Salzburga (Austria). W roku 1740 przybyli do Prus Wschodnich (Ostpreuβen).
Przodkowie ze strony ojca pochodzą z Hercu (Herzgebirge).
Moi rodzice: mama z Poznania, a ojciec z okręgu bydgoskiego. Po zawarciu małżeństwa w roku 1927 przenieśli się do Gdańska, a potem do Oliwy.

Eutin, 09.05.2007
Droga Pani I T.-M., drogi Panie M.
Dzisiaj – wreszcie – chciałabym podziękować za miły list z marca. Jakże ucieszyłam się, że znów mam wiadomości od Państwa. A cóż dopiero mam powiedzieć i jak mam podziękować za piękną książkę - „Młodość pewnej Niemki w Polsce”. Bez zwłoki zaczęłam czytać najpierw kilka wybranych rozdziałów, ale zawarta w nich treść tak mnie poruszyła, że książkę przeczytaliśmy razem z mężem. Nie mogło być inaczej: to ja czytałam, a mąż słuchał. Czułam się tak, jak gdybym to ja właśnie tę książkę napisała. Wszystko, co autorka pisała o swoim dzieciństwie, było również moimi wspomnieniami. Mój mąż, słuchając tego co mu czytałam, często mógłby sądzić, iż to ja jestem autorką tej książki.
W moich wspomnieniach pozostała m.in. zniszczona pożarem cukrownia w Nowym Porcie; tak, mój brat Helmuth, wówczas 9-letni, biegał z Oliwy do Nowego Portu i przynosił stamtąd nadpalony cukier, a mama używała go przy gotowaniu jedzenia.
A propos opisu przez autorkę książki zatonięcia statku ”Wilhelm Gustloff”: my również mieliśmy płynąć tym statkiem, ale mama uratowała nam życie nie wyrażając zgody na ucieczkę „Gustloffem”. Mimo, że to nieszczęście dotknęło wielu wprawdzie obcych i nieznanych mi ludzi, wydarzenie to bardzo mocno wryło się w moje serce. Ale ten los nie ominął rodziny Blȕmel, która mieszkała w naszym domu na górze: ich 18-letnia córka Gisele chciała uciekać „Gustlofem”, ale rodzice nie pozwolili na to. Pamiętam – jak gdyby to było dzisiaj, że Gisele prosiła moją mamę, aby wpłynęła ona na rodziców – żeby pozwolili jej na ucieczkę. Nie wiem, czy mama uległa tej prośbie, ale Gisele uciekła z domu. Okropne to wspomnienie. Moja siostra Charlotte wielokrotnie jeździła do Gdańska, aby wśród trupów znaleźć Gizelę, ale bezskutecznie – Gisele przepadła.
Gdy tak rozmyślam, to sądzę, że jakaś opiekuńcza siła czuwała nad moim życiem. Przez kilkadziesiąt lat życie moje było smutne, ale przecież mogłam żyć i mimo wszelkiej udręki i cierpienia jestem „bogata” dobrymi, pięknymi wspomnieniami – a jest to dla mnie ogromny prezent, bo czegoś większego i piękniejszego być nie może.
Bardzo często myślę o naszym kotku – o imieniu „Murzynek” („Mohrchen”) – był czarno-biały. Gdy musieliśmy opuścić Oliwę, biegł koło nas. Wtedy spotkaliśmy jakiegoś młodego Polaka, którego mama poprosiła, aby zabrał kotka i aby się nim zaopiekował. Rzeczywiście wziął kotka na ręce i obiecał, że się nim zajmie. W nocy siedzieliśmy na dworcu kolejowym i nagle usłyszałam głośne miauczenie. Tak! Mohrchen przyszedł jeszcze raz, aby się z nami pożegnać.
I oto – widzicie Państwo – to są wspomnienia, które są i nadal trwają w pamięci. I są smutne, a równocześnie piękne.

   „… przybywaj miły maju i ubierz znów drzewa w zieleń.
   I spraw, aby nad potokiem znów dla nas zakwitły fiołki…”

Tę piosenkę śpiewam często i chętnie, a ona przenosi mnie znów do Oliwy: jestem na spacerze z naszym ojcem. Idziemy przez łąki nad potokiem, a na jego brzegach kwitną niebieskie fiołki (zawsze były to moje ulubione kwiatki – sadziłam je w moim małym ogródku pod oknem kuchni).
Oto dzień Zielonych Świąt – w to święto nosiło się czarne lakierki i białe podkolanówki. Właśnie idziemy tam, gdzie nad potokiem jest młyn wodny. Wtedy tam było ogrodzenie. Wetknęłam nogę w ten płot – i czyż mogło być inaczej? – lakierek spadł mi z nogi do wody. Tak, zdarzyło się to 65 lat temu, a wydaje mi się, że to było wczoraj. Jestem wręcz przepełniona pięknymi wspomnieniami.
Piszecie Państwo, że byłoby Państwu miło, gdybyśmy mogli spędzić urlop w Oliwie. Owszem, tak!  Bardzo dziękujemy za zaproszenie. To byłoby jak w bajce. Proszę nie robić sobie żadnych problemów z naszego powodu. My nadal jesteśmy szczerzy, otwarci i nie oczekujemy czegoś nadzwyczajnego. Sprawa istotna dla mnie, to „strony rodzinne”. Cieszyłabym się bardzo, gdybyśmy mogli poznać również Pani rodziców.
Jeszcze raz podziękowania za wszystko i mnóstwo (!) pozdrowień dla rodziców.
Ingrid Dethlefsen z mężem

Opracowanie tekstu: Ewa Labenz