Anna Chabior z domu Zachorowska
Anna Chabior z domu Zachorowska, córka Tadeusza i Feliksy z domu Topolewskiej, oliwianka, pisarka, poetka.
Tak pisze o sobie: „Dla wnucząt tworzę na fali babcinej miłości historie im dedykowane. Powstały już wspomnienia dzieciństwa w latach 50' XX wieku pt. „Spotkania - we wspomnieniach małej Hani”, „Historyjka nowa o Niponkach z Niponkowa”, „Wielkie podróże małych Niponków”, „O radosnym sercu, które pokonało bezbrzeżny smutek”, O dziewczynce, która uczyła się marzyć”, „Wierszyki dla Antosia i Adelinki”, „Radostek i Ema w Nadniebach”, „Dobrana spółka Wiatr, Tosia i Chmurka”. Porządkuję obecnie tomiki swej poezji, którą tworzyłam przez lata m.in. „Stoi w miejscu czas”, odnoszący się do wspomnień z życia w Oliwie w domu rodzinnym oraz „Rysunek bólu”, „Jeszcze babie lato”, „Życie jest dziś”, „Skarb serca”."
„My, współcześni, żyjemy historią naszych rodzin, która nieustannie przewija się we wspomnieniach. Opowiadamy o przodkach swym dzieciom i wnukom, przeglądając rodzinne albumy wypełnione fotografiami osób, których już z nami nie ma. Gdyby nie one, dokumenty i przedmioty, ilustrujące ich obecność i życiowe drogi, pewno zatarłby się ślad ich istnienia. Te głównie ustne przekazy mają moc przywracania do życia przodków, którzy dali nam miejsce w łańcuchu pokoleń. Ja stworzyłam jednak swój własny pisemny przekaz dla potomków pod tytułem „Mój Dom Nieśmiertelny”, obawiając się, że dzieje mojej Rodziny ugrzęzną kiedyś w niepamięci. W ten sposób zadbałam o utrwalenie korzeni rodu Zachorowskich. Moje dzieci i wnuki dzięki temu mogą słuchać niezliczonych opowieści i patrzeć na historyczną Warszawę oraz młodej jeszcze swej prababce w oczy. Mogą wraz ze mną i moją siostrą biegać z drewnianym kółkiem alejami parku oliwskiego, poznać „mój” miłorząb japoński i skakać z kamienia na kamień pod wodospadem. W ten sposób pielęgnuję więzi i rodzinne relacje".
Fotografie skarbu/ów:Tak pisze o sobie: „Dla wnucząt tworzę na fali babcinej miłości historie im dedykowane. Powstały już wspomnienia dzieciństwa w latach 50' XX wieku pt. „Spotkania - we wspomnieniach małej Hani”, „Historyjka nowa o Niponkach z Niponkowa”, „Wielkie podróże małych Niponków”, „O radosnym sercu, które pokonało bezbrzeżny smutek”, O dziewczynce, która uczyła się marzyć”, „Wierszyki dla Antosia i Adelinki”, „Radostek i Ema w Nadniebach”, „Dobrana spółka Wiatr, Tosia i Chmurka”. Porządkuję obecnie tomiki swej poezji, którą tworzyłam przez lata m.in. „Stoi w miejscu czas”, odnoszący się do wspomnień z życia w Oliwie w domu rodzinnym oraz „Rysunek bólu”, „Jeszcze babie lato”, „Życie jest dziś”, „Skarb serca”."
„My, współcześni, żyjemy historią naszych rodzin, która nieustannie przewija się we wspomnieniach. Opowiadamy o przodkach swym dzieciom i wnukom, przeglądając rodzinne albumy wypełnione fotografiami osób, których już z nami nie ma. Gdyby nie one, dokumenty i przedmioty, ilustrujące ich obecność i życiowe drogi, pewno zatarłby się ślad ich istnienia. Te głównie ustne przekazy mają moc przywracania do życia przodków, którzy dali nam miejsce w łańcuchu pokoleń. Ja stworzyłam jednak swój własny pisemny przekaz dla potomków pod tytułem „Mój Dom Nieśmiertelny”, obawiając się, że dzieje mojej Rodziny ugrzęzną kiedyś w niepamięci. W ten sposób zadbałam o utrwalenie korzeni rodu Zachorowskich. Moje dzieci i wnuki dzięki temu mogą słuchać niezliczonych opowieści i patrzeć na historyczną Warszawę oraz młodej jeszcze swej prababce w oczy. Mogą wraz ze mną i moją siostrą biegać z drewnianym kółkiem alejami parku oliwskiego, poznać „mój” miłorząb japoński i skakać z kamienia na kamień pod wodospadem. W ten sposób pielęgnuję więzi i rodzinne relacje".
Historia skarbu/ów:
P1. Album ze zdjęciami.
Ten album założyła moja córka, Emilia, która się zdenerwowała, że trzymam zdjęcia w kopertach. Wcześniej używałam albumu, który kupili mi Rodzice, ale on zupełnie przestał spełniać swoje zadanie, bo ciągle ktoś z rodziny zabierał którąś z fotografii. Córka postanowiła założyć nowy album, zaczęła pytać mnie o zdjęcia, układać je i podpisywać. Kiedy album był już gotowy, okazało się, że znalazłam jeszcze jedną kopertę. Fakt zaburzenia chronologii córka odnotowała wielkimi literami na jednej ze stron.
Fotografie są ważne, odnoszą się też do istotnych dla nas momentów i miejsc. Warszawa na przykład, z którą związane jest nie tylko dzieciństwo Mamy, ale również i życie mojego Taty.
Przyjechał do Warszawy z Brodnicy na studia na Uniwersytet Warszawski, wydział medyczny. Kiedy był na trzecim roku studiów, wybuchła wojna. I on, żeby nie wpaść w ręce Niemców jako bezrobotny, zaczął pracować. Znalazł zajęcie woźnicy w składzie opałowym na ulicy Wareckiej 9 i tu się splatają losy moich Rodziców, bo wysoko, na piątym piętrze mieszkała moja Mama z malutkim dzieckiem. Jej pierwszy mąż ze względów medycznych w żadnym wypadku nie mógł spełniać swej roli, więc dalsze swe życie spędził pod opieką matki i siostry oraz w szpitalach. Moja Mama tymczasem została sama z malutkim dzieckiem, a w tym czasie z nogą w gipsie. Musiała jakoś sobie radzić. Trzeba było dziecko nakarmić, kupić sacharynę i mleko w proszku, a przy tym zarabiała na życie robiąc kapelusze już jako mistrzyni modniarstwa. Zjeżdżała więc, płacząc, z 5. piętra po poręczy, bo zejść nie mogła, i tak się akurat zdarzyło, że wpadła w objęcia mojego Ojca, który dostał pracę tu na pierwszym piętrze u pana Zielke rodem z Brodnicy i właściciela składu opałowego. Dzięki temu miał dokumenty, chroniące go przed wywózką na roboty do Niemiec. Podczas nietypowego zdarzenia zdjął Mamę z poręczy i od tej pory zakupy sam robił i opiekował się Nią i Jej dzieckiem. Kiedy wybuchło Powstanie, Tato wstąpił do Batalionu "Kiliński", 6 Kompanii "Wawerskiej" o ps. „Bogusław”. Po upadku Powstania znalazł się w obozie jenieckim Mylberg an Elbe stalag IV B. Wszystko na ten temat można znaleźć w Internecie w powstańczych biogramach.
Po wyzwoleniu obozu w 1945 r. Tata wyjechał do Brukseli, żeby kontynuować studia. W związku z tym, że doskonale władał językiem francuskim, na początku studiował w Brukseli w Belgii, gdzie udzielano stypendiów, a po ich cofnięciu udał się do Paryża we Francji, gdzie stypendium otrzymał i dzięki temu mógł naukę kontynuować i ukończyć ją doktoratem. Wrócił do swej Dziecinki, jak nazywał moją Mamę, która wówczas mieszkała w Tarnowie, gdzie założyła malutki salonik modniarski na ul. Legionów. Pewnego dnia Tata stanął w drzwiach pracowni Mamy z dyplomem i doktoratem, mówiąc: "Dziecinka, to jest dla Ciebie". Po pewnym czasie dostał propozycję pracy, a raczej nakaz pracy w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdańsku. W Tarnowie Rodzice wzięli ślub cywilny, po czym Mama spakowała cały swój warsztat- kufer z główkami i piękną maszyną na korbkę, malusieńkie żelazeczko (które mamy do dziś), wszystkie utensylia i wyruszyli do Gdańska, jak się okazało - do Oliwy. Było to pod koniec 1948 roku. Początkowo dostali malutkie mieszkanko przy Domu Zarazy, gdzie również mieściło się tymczasowe laboratorium tego instytutu. Mieszkanko owo i następne, urządzili meblami z Tarnowa. Wszystkie one spłynęły barką Wisłą do Gdańska. Kiedy Mama spodziewała się dziecka, mnie, Rodzice dowiedzieli się pocztą pantoflową, że jest na Polanki 37 spore mieszkanie po Kirtiklisach. Wojewoda Pomorski musiał opuścić mieszkanie, które zajmował, cały parter 300 metrów. Ja urodziłam się 17 marca 1950 roku w szpitalu między Gdańskiem a Sopotem i przywieziono mnie stamtąd już do naszego nowego domu. Po roku na świat przyszła moja siostra, Barbara- było więc nas już troje dzieci. Mieszkanie wyglądało strasznie, granatowe brudne ściany, zaniedbany parkiet pełen ubytków. Szybko też zaczęły się dokwaterowania. Powierzchna naszego mieszkania stopniowo się uszczuplała, ale my byliśmy i tak bardzo szczęśliwi! Nasz olbrzymi ogród sięgał aż do późniejszego osiedla ociemniałych, ale w tamtym czasie przestrzeń do ul. Bażyńskiego była polem uprawnym Schroniska dla Nieletnich, mieszczącego się naprzeciwko nas w tzw. Dworku Schopenhauera. Ogród był niezwykle bogaty w stare urodzajne drzewa oraz grządki pełne warzyw aż do dnia, gdy zamienił się w plac budowy bliźniaczego domu jednorodzinnego.. Najwspanialsze zabawy i nasze ówczesne dziecięce życie upływało przy strumyku, wypływającym z lasu pod ziemią, którego nurt ciągnął się na ziemi tuż przy płocie oddzielającym nasz ogród od ulicy Polanki. To był strumyk z kamiennym dnem i bokami, z ogromną ilością kijanek i żab. On też został, niestety, zasypany… Tam, wśród szmerów i w cieniu chińskiego bambusa, po prostu płynęło błogie rodzinne życie. Nieustannie biegaliśmy również do lasu, nad staw, na żwirownię, na polanę. Mama zabierała butelki z kompotem z rabarbaru, który również rósł w ogrodzie, i całe dnie aż do powrotu Taty z pracy my, dzieci, bawiłyśmy się, biegałyśmy z siatkami na motyle, urządzałyśmy różne konkursy, a mama w tym czasie cerowała nieustannie skarpetki, bluzki, sweterki, bo nie było nowych ubrań. A potem Tata przychodził na polanę po nas i jako wielka rodzinna parada wracaliśmy do domu. Mimo biedy i niedostatku byliśmy bardzo szczęśliwi. To dla naszej rodziny był arkadyjski czas.
Na naszym podwórku zawsze było gwarno: Adela i Grażyna Lange zawsze w ładnych sukienkach, ja i moja siostra zawsze w fartuszkach, Halina, Dziunia, Barbara i Mirka - panny Labudówny, które mieszkały najpierw na 2. piętrze, a później w dawnej stajni w podwórzu. Bronek Labuda, który z rodzicami zajął naszą werandę, to był wielki huncwot, który z moim bratem łobuzował na całego. Byli też Wiesiek, Renia i Piotrek Labudowie oraz Teresa Potyra i Jolka Draniewicz, mieszkający na samej górze kamienicy. W naszym domu, w trudnych warunkach w oficynie bez toalety mieszkała również stara gdańszczanka, Anna Graf, kobieta pochylona ku ziemi, schorowana, pomarszczona. Jej syna zmuszono do zmiany nazwiska na polsko brzmiące Graczewski. Mówiliśmy na nią babka. Babka chciała mieć spokój, a my robiliśmy sporo zamieszania i hałasu. Czasem nas goniła, pokrzykując, a moja Mama ujmowała się za nią i upominała dziecinną czeredę, żeby kłaniać się jej i ją szanować. Babka bardzo to doceniała. Kiedy źle się czuła, zachodziła do nas piwnicznymi schodami i, prosząc o pomoc, mówiła do Mamy: „Pani, pani, jezdem chora”. Jednego razu babka zawołała nas do siebie i pokazała kartki od córki z Anglii. Były piękne, kolorowe, każdy z nas zapragnął mieć choć jedną taką kartkę, ale nie zgodziła się, mówiąc, że to jedyne, co ma od córki. Syn natomiast bywał u babki codziennie i opiekował się nią. Trzeba też dodać, że opiekowała się przez długie lata swoim wnukiem, Ryśkiem, który kulał i miał : „uschniętą” rękę. Biegał wraz z nami, bełkocząc. Jego mamusia zmarła na gruźlicę krótko po urodzeniu synka w 1950 r. - był moim rówieśnikiem. Dopiero jako nastolatek Rysiek poszedł pod skrzydła swojego ojca, pana Graczewskiego.
Takie było nasze podwórko, podwórko pełne dzieciaków, które biegały, grały w klasy, chłopa, klipę i palanta, odkrywały różne zakamarki i tajemnice w piwnicy, ogrodach, ruinach w okolicy Bażyńskiego i Polanek. Przynosiliśmy mnóstwo skarbów z tych gruzów, kolorowe szkiełka, fragmenty dachówek, kawałki porcelanowych kubeczków. Później się dowiedziałam, że nie były to ruiny domów, ale wysypisko śmieci. Wyprawialiśmy się też na drugą stronę ulicy. Koło poprawczaka rosły drobne róże, które bardzo ostrożnie, żeby się nie pokłuć, zrywałyśmy dla Mamy.
Zachowałam na swoje zawsze to wszystko, co mieściły lata dzieciństwa pod lasem. Mój świat rośnie na tym mocnym fundamencie. Jednocześnie, rodzinna przeszłość często wyciska łzy, bo minęły bezpowrotnie bezpieczne lata pod skrzydłami kochających Rodziców i przyszło życie pełne wyzwań. Dużo o tym coraz częściej na starość myślę, wracam też pod ukochaną jabłoń, której bujność i ochronny parasol z konarów i liści opisuję w swoich wierszach.
P2. Notes od Taty.
Tata wyjeżdżał za granicę z referatami na sympozja naukowe. Był w Leningradzie, Rzymie, Londynie, Oslo, Helsinkach. Z każdej podróży przywoził jakieś upominki. Ten notes dostałam od Niego, kiedy wrócił z Leningradu. Zapisywałam w nim różne notatki, fragmenty książek, które zrobiły na mnie wrażenie, a także swoje wiersze napisane pod wpływem wzruszenia na przykład podczas Wigilii. Te rodzinne Wigilie wyglądały tak, że ja i moja siostra siedziałyśmy z zapalonymi świeczkami w dłoniach przy choince i razem z Rodzicami śpiewałyśmy kolędy, a przy tym ja musiałam coś napisać. Zacytuję dwa przykłady.
Sen
Zamkniętymi oczami widzę wszystko
Piję obrazy z nie swojego świata
Jestem wróżką, co wywraca świat
do góry nogami.
Bardzo chciałam słońca dla mojej Mamy, która lubiła tzw. szare godziny. Spędzała je w ciszy, rozpamiętując chyba swe życie. Mama uwielbiała czytać poezje, Tata jej kupował ciągle jakieś wiersze. Pamiętam, że najbardziej lubiła Pawlikowską-Jasnorzewską.
Słońce mojej Matki
Słońce odbiło się od liściastego bezkresu
Zawisło na rzęsach matki
Pochylonej nad kartą poezji lasu
Objęło sylwetę jej i zajrzało w głąb duszy
Śmiechem rozdźwięczało, rozdzwoniło jestestwo istnienia
Wprowadziło w świat szczęścia
i gestem nieprzymuszonym nagość jesienną odkryło
Usnęło nad horyzontem jej czoła
Pochylił się cień smutno i cicho
Bezszelestnie usuwając się w sen
P3. Szalik Taty.
Często mam przy sobie szalik mojego Taty. W trudnych chwilach ubieram go i mam wówczas poczucie, że Tata jest ze mną i trzyma mnie za rękę, jak zawsze swoją ciepłą, łagodną, szlachetną dłonią.
P4. Piórko do kapelusza.
Mama z wykształcenia była mistrzynią modniarstwa - projektowała i wykonywała kapelusze, stroiki i dodatki galanteryjne, które podkreślały kobiecą urodę. Po wojnie, gdy osiadła w Tarnowie na ulicy Legionów, wywiesiła ogłoszenie, że naprawia, odnawia kapelusze. Robiła to bardzo sprawnie i bez specjalnych finansowych nakładów, na początku na garnku. Kiedy napłynęły pierwsze pieniądze, salonik nazwała „Lili”. Skupiał on w powojennej biedzie pierwsze tarnowskie elegantki, cieszył się dużą popularnością. Przybrał formę małego kobiecego klubu.
Pewnego dnia wzbogaciła swoje zasoby warsztatowe, odkupując mnóstwo modniarskich materiałów - taśmy, słomki, piórka, nawet dwa rajskie ptaki od żołnierki wracającej spod Monte Cassino, która cały żołd, jaki dostała, wydała właśnie na nie. To jest właśnie piórko rajera, ptaka z tej pracowni mojej Mamy.
P5. Przekupny podarunek.
Mama dostała te torebeczki od pani Makowskiej, sąsiadki która była przedwojenną warszawianką. Pani Makowska przeżyła gehennę podczas Powstania, gwałty, kradzieże, straszne przejścia. Lubiła przychodzić do nas, gdzie przy dużym okrągłym stole dobrze się rozmawiało, popijając herbatkę. Mówiła o swoim dramacie szesnastolatki jako więźniarki obozu w Ravensbruck, a Mama szczegółowo opisywała tułaczkę z maleńkim synkiem, Krzysztofem, z Warszawy przez Pruszków do transportu w stronę Oświęcimia, z którego udało jej się uciec podczas postoju pociągu dla nabrania wody… Skóra cierpła od tych wojennych wspomnień… Już nie pamiętam z jakiej okazji pani Makowska podarowała Mamie te torebeczki. Po jakimś czasie ja je otrzymałam jako dar przekupny, bym nie wpadła w nałóg nikotynowy. Wówczas jeszcze się to nie stało, ale torebki jednak dostałam z przesłaniem, żeby może kiedyś… I przyszło to z czasem.
P6. Papier jako korale.
Moja mama potrafiła robić piękne rzeczy. Co zrobiła zręcznymi rękami, było urodziwe. I to nie były tylko kapelusze, ale przeróżne rzeczy, również kwiatuszki, które można było przypiąć do kostiumu czy do płaszcza. To są korale, które mama zrobiła ze skręconych kawałków papieru, pomalowanych koralową farbą, które noszę do dziś.
P7. Resztki.
Mama była artystką w urządzaniu życia. Stawała na głowie, żebyśmy z siostrą dobrze wyglądały. Od najmłodszych lat chodziłyśmy w kapeluszach. Dbała o to, by nasze sukieneczki i kostiumiki były kolorystycznie i fasonem do nas dopasowane. Jak już coś skleciła z resztek, to pięknie się prezentowało. Wyszukiwała resztki na oliwskim rynku, bo można tam było kupić kawałki materiałów za grosze. W sklepie, który mieścił się na rogu Leśnej i Armii Polskiej był ich duży wybór i materiały te były piękne, ale bardzo drogie, kupowała je zatem najczęściej w resztkowym, położonym dalej za sklepem żelaznym i meblowym naprzeciwko Domu Zarazy. Resztki te potem rozkładała na stole, dopasowywała, łączyła. Ciągle coś szyła. To, co w naszym domu przestawało służyć zgodnie ze swoim początkowym przeznaczeniem, stawało się niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej czymś zupełnie innym. Taty przenicowane garnitury stawały się garsoneczkami córek, płaszcze Mamy zimowymi sukienkami, a ta chusteczka to niegdyś była moja spódniczka uszyta z resztek kupionych w tym sklepie resztkowym. Nosiłam ją, kiedy miałam 6 lat, a do dziś mam ją w swej torebce…
Opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska