logo vivaoliva

projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

logo wspólnota gdańska

Skarby Oliwian

skarby oliwian

Wesprzyj nas 1,5%

Jesteśmy Organizacją Pożytku Publicznego. Wesprzyj kulturę i sztukę przekazując 1,5% podatku:
KRS 0000286430

Podsumowanie roku 2023 - kliknij tutaj, aby zobaczyć

Podsumowanie roku 2022 - kliknij tutaj, aby zobaczyć

Dokumenty informacyjne

Skarby oliwian


skarby oliwian przeglądaj skarby o projekcie partnerzy kontakt galeria wszystkich skarbów

Janusz Nowacki


Janusz Nowacki jest oliwianinem od urodzenia. W swojej historii ma kilka oliwskich adresów: Pomorska, Wejhera, Podhalańska, Kwietna. Pan Janusz lubi opowiadać i wspominać oliwskie historie.  - Jak opowiesz i zapiszesz- mówi - to już się nie ma co bać, że sprawy zostaną zapomniane, bo pamięć jest ulotna, a słowo spisane na papierze ma szanse przetrwać.

„Oliwa jest dla mnie wyjątkowym miejscem głównie ze względu na położenie. Bliskość lasu, piękny ogród zoologiczny, wyjątkowy park, Katedra. Mamy tu wszystko część historyczną, nowoczesną część biznesową, obiekty sportowe i widowiskowe, uczelnie, wszędzie mogę dojść pieszo. Wygodniejszego miejsca do życia sobie nie wyobrażam.”
 
Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:
P1. Młyn. Od urodzenia mieszkałem we dworku koło Młyna IV przy ulicy Pomorskiej. Młyn IV prowadził mój dziadek Józef Klimkiewicz od końca lat 40 tych do 1964 roku, kiedy to wyszła ustawa o zakazie przemieszczania się wozów konnych i taborów cygańskich. Pamiętam, że wcześniej po drugiej stronie ulicy Pomorskiej, tam, gdzie obecnie jest lasek na Żabiance, obozował tabor. Stały tam wozy, konie, palono ogniska, wokół których bawiły się dzieci i ogólnie było bardzo głośno. Często cyganki chodziły po domach. Handlowały patelniami, garnkami, no i wróżyły. Tak jak wspomniałem, w roku 1964 władze ograniczyły znacznie możliwość koczowniczego trybu życia i przemieszczania się wozów konnych i zaprzestano wówczas mielenia mąki przynajmniej we młynie na Pomorskiej. Do 1972 roku przy ulicy Grunwaldzkiej stał Młyn V, który w tymże 1972 spłonął. Widziałem wielkie płomienie idąc z kolejki wieczorem. Natomiast Młyn IV pierwszy raz płonął w latach 80 tych. Potem go odbudowano i za jakiś czas znów spłonął pozostawiony samopas, podpalony chcący czy niechcący przez osoby bezdomne, które w nim koczowały. Dziadek był młynarzem z Wołynia, przejął ten fach od swojego ojca. W czasie rzezi wołyńskiej rodzina dziadka dostała się w ręce niemieckie i została skierowana na roboty do Niemiec, ale w Lublinie ludzie, którzy jechali z nimi w jednym wagonie załatwili z kolejarzami, żeby przepięli ich wagon. Wagon zamiast do Niemiec pojechał do Radomia. Po jakimś czasie, był to rok 1945 dziadek dowiedział się, że jest do prowadzenia młyn w okolicach Malborka, w Nowym Stawie i tam zaczął pracować, a następnie dostał ofertę prowadzenia młyna w Gdańsku na Pomorskiej. Dziadek został kierownikiem Młyna IV pod koniec lat 40 tych. Dostał mieszkanie służbowe tuż obok w opuszczonym dworku. Tu zamieszkał z rodziną: żoną dwiema córkami i synem. Najstarsza córka została w Radomiu. Ja się urodziłem w 1955 roku i mieszkałem we dworku do 1967 roku, do póki do póty nie zaczął się walić. Nie pamiętam wyposażenia po poprzednich mieszkańcach, może tego już po prostu nie było. Pamiętam natomiast, że dziadek zrobił większość mebli sam, bo oprócz tego, że był młynarzem, miał jeszcze inklinacje do stolarstwa. To z dziadkiem łączyły mnie najsilniejsze więzi rodzinne. Często mu towarzyszyłem przy różnych robotach. Mieliśmy wiele wspólnych spraw. Kiedy miałem 10 lat wziął mnie na przykład do naprawiania dachu, przywiązał liną do komina i razem lepiliśmy dziury. Przed dworkiem stała duża jabłoń pod nią dziadek zrobił i postawił stół. Latem, zawsze przy tym stole odbywały się spotkania rodzinne, na przykład imieniny babci,  bo babcia była Maria sierpniowa. Babcia miała duży ogród przed domem. Były w nim dwa ule, dziadkowie hodowali tam też kury i kaczki, na mieście ciężko było z jedzeniem.
Przy młynie, oprócz dworku, były jeszcze dwa budynki, kiedyś gospodarcze, do których wprowadzono dwie rodziny. Mieszkał tam pan Stamirowski gospodarz, który miał konia. Uprawiał pole tam, gdzie obecnie jest Żabianka, a między Pomorską, a stawem od ulicy Subisława uprawiał truskawki. To było ogromne pole przepysznych truskawek. Świetnie to wszystko zorganizował. Między krzaczkami wyłożył słomę tak, że owoce nie leżały w błocie kiedy padał deszcz. Drugim sąsiadem był pan Lica, kierowca Biskupa Gdańskiego. Miał służbową granatową Warszawę.  Tu dochodzimy do najbardziej tragicznego momentu z mojego dzieciństwa. To on znalazł ciało mojego brata w śluzie, kiedy podjechał, żeby umyć samochód. Bawiłem się wówczas z kolegami w okolicy młyna kiedy pan Lica zaczął krzyczeć. Do dziś sytuacja została niewyjaśniona. Nie wiadomo jak doszło do wypadku. Brat miał wówczas 10 lat, ja 8 i pół. Został pochowany na Cmentarzu Oliwskim. Wówczas był taki zwyczaj, że część nagrobka zostawiano na ziemię, żeby sadzić kwiaty. Latem wysyłano mnie więc często z konewką, żeby podlać, zagrabić. Najpierw z Pomorskiej chodziłem pieszo,, a potem to już mi rower kupili i rowerem jeździłem. Kiedyś dwóch chłopców mnie napadło na tym cmentarzu, starszy uczył młodszego, weź przywal mu powiedział, ale udało mi się wyjść z tego cało, uciekłem.
Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko dworku stały takie niskie domy, takie jak na Kwietnej dla pracowników młynów. W czasach mojego dzieciństwa mieszkali tam już ludzie przesiedleni w związku z działaniami wojennymi. Miałem tam sporo kolegów i często chodziłem na, tak zwaną, drugą stronę torów. Wzdłuż ulicy Pomorskiej leciała wówczas jedna nitka tramwaju, do Jelitkowa. Były tylko dwie lub trzy mijanki na tej linii. W sezonie tramwaj wypełniony był po brzegi. Ludzie wisieli na nim jak winogrona. Niektórzy się popisywali, choć było to niebezpieczne. Słyszałem nawet o kilka wypadkach śmiertelnych. Myśmy na plażę chodzili pieszo, bo od nas to nie było daleko. Dziadek na początku lat 60 zbudował taki kemping, w których naprawiał sprzęt, tak zwany plażowy. Łatał dmuchane piłki i koła, czy modne wówczas dętki z opon samochodowych. Nawet te duże od ciężarowych ludzie zabierali na plażę. Było po drodze na plażę, więc ludzie wracając zostawiali uszkodzone rzeczy, a rano odbierali naprawione. Takie zajęcie sobie dziadek na emeryturę znalazł.

P2. Legitymacja Lechii Gdańsk. Od dziecka miałem szajbę na punkcie piłki nożnej. Chciałem grać zawsze i wszędzie. Bez względu na to co się działo, zaraz po szkole plecak do domu, trampki na nogi i na boisko. Wówczas  do naszej dyspozycji były ewentualnie piłki  gumowe, ale pojawiały się też skórzane. Pamiętam, jak ktoś nam taką jedną skórzaną załatwił. Sznurowana była, nierówna. Dziwnie się odbijała, ale jeśli dziecku na czymś bardzo zależy, to takie rzeczy nie mają znaczenia. Swego czasu, to było w latach 60 tych, chodziłem na religię przy Katedrze. Do domu parafialnego najbliżej było, wówczas jeszcze otwartym wąskim przejściem przy Katedrze. Religii uczyli nas księża lub zakonnice, a jednego roku był to ksiądz Zygmunt Iwicki. Żeby chłopaków trochę uspokoić przed zajęciami, ksiądz Iwicki zapraszał nas pół godziny wcześniej, przynosił piłkę i graliśmy. Drzwi do garażu służyły za bramkę. Pierwszego karniaka strzelał zawsze ksiądz Iwicki. Dla mnie to było coś niesamowitego, zawsze byłem pierwszy na religii. A piłkę to dostaliśmy od biskupa, który z Włoch przyjechał. Nazywał się Casaroli. To jedno z takich milszych wspomnień z tej naszej parafii katedralnej, choć nie jedyne. Bardzo lubiłem przychodzić z rodzicami do Katedry, szczególnie w święta na śpiewanie kolęd i innych pieśni religijnych. Przy grze organów oliwskich to było zupełnie inne wrażenie, niż w innych kościołach.
Do Lechii Gdańsk trafiłem w czasie, kiedy mieszkałem na Osiedlu Wejhera. Klub Lechia Gdańsk organizowała turnieje „dzikich drużyn piłkarskich”. Nasza osiedlowa drużyna wzięła udział w jednym z nich. Po turnieju dostałem propozycję gry w sekcji juniorskiej, a kilku naszych chłopaków w innych drużynach.

P3. Pocztówki dźwiękowe. W latach 60 tych modne były pocztówki dźwiękowe, na których oprócz piosenki nagrywało się życzenia dla konkretnej osoby. Trzeba było pojechać do Sopot, do zakładu, który tym się zajmował i tam na miejscu wykonywana była taka usługa.
A ‘propos rodzinnych uroczystości Co roku  czekaliśmy na przyjazd wujka Lonka, kuzyna mojego dziadka. Wujek Romek lub ciocia Tosia, jego żona, przyjeżdżali z Kanady z Toronto. Wujek walczył w armii Andersa. Został ranny pod Monte Cassino Po wojnie nie wrócił do Polski, Pojechał najpierw do Argentyny, a potem do Kanady gdzie mieszkał do końca życia. Od lat 60 on albo jego żona przypływali Batorym, zawsze na zmianę. Cala rodziną jechało się do Gdyni do portu, żeby przypływającego przywitać. Potem zaczynała się wielka uroczystość w domu. Miałem kilka zdjęć z tych spotkań, z okolic 1965 roku,  kolorowych, z automatu. Ich jakość nie była rewelacyjna, ale pamiątka jest.


Opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska
 

wróc do góry