Projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

Fundacja Wspólnota Gdańska

Maria Osińska

Maria Osińska, oliwianka pochodząca z Krosna, wiele lat pracowała w trójmiejskich instytutach i uczelniach badając rośliny i grzyby.  W jej opowieściach pięknie i z szacunkiem rysują się wspomnienia o rodzinie i życiu, które oszczędziło łez i przyniosło wiele dobrych chwil. Kilka z nich przetrwało w starych fotografiach, które pani Maria zechciała nam pokazać.




Moje skarby zostały w Krośnie, tu przywiozłam trochę zdjęć przyjaciół, rodzinnych spotkań i wydarzeń, na pamiątkę. Zdjęciami podzieliliśmy się z bratem. Szczególnie się nie wyczulaliśmy, które kto weźmie. Meble, drobiazgi, choćby te z salonu dziadka i babci Anieli, zostały w rodzinie.

 
Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:
P1. Na zdjęciu sprzed lat stoję przy moim domu rodzinnym. Okna, które widać, należały do mojego pokoju. Pochodzę z nauczycielskiej rodziny. Małżeństwo moich rodziców było bardzo zgodne. Ojciec przyrodnik, mama humanistka.  Zabytkowy budynek szkoły, w której pracował ojciec, dawne pojezuickie kolegium, stoi do dziś. Przy szkole ojciec zorganizował ogród. Chciał, aby tam właśnie, wśród drzew i opisanych roślin, uczniowie uczyli się o przyrodzie. Ojciec kochał również zwierzęta, których zresztą było pełno wokół nas. Uczniowie przynosili nam często bezdomne, kulawe koty, a jednego razu ojciec kupił nawet kucyka za wódkę, bo się jacyś ludzie nad nim znęcali i potem nie było wiadomo co z nim robić, ale prowadzaliśmy go, bawiliśmy się z nim i radości było co niemiara. Wokół domu, w ogrodzie wśród róż, które mama sprowadzała z Torunia, przechadzały się białe koguty. Przed wojną zresztą, ojciec miał parę gatunków przeróżnych kur, bo go ciekawiła genetyka. Karmazyny , pasiaste primodroki, ojciec bawił się tymi rasami. Wojnę przeżyliśmy we własnym  domu, na miejscu, razem do 1945. Mieliśmy duży ogród, który nas karmił i gospodarstwo z krowami, o które sami dbaliśmy, bo to nie był czas na służbę. Nie doświadczyliśmy głodu.
Ostatni raz odwiedziłam tamte strony jakieś trzy lata temu, objeździłyśmy wówczas wszystkie ważne miejsca. Spotkałam się z Marysią, moją przyjaciółkę z młodych lat i to było nasze ostatnie spotkanie.

P2. Zacznę od tego, że na studia wybrałam się do Wrocławia, poszłam na biologię ponieważ ojciec był przyrodnikiem i od najmłodszych lat zaciekawiał mnie tą dziedziną. Uniwersytet był wspaniały, koleżanki i koledzy przemili. Wszystko było po lwowsku, od sprzątaczki po profesorów. W 1947 roku ja i mój brat Stanisław zostaliśmy zaproszeni przez wujka, szwagra matki Zygmunta Robela, do Olsztyna. Wizyta w krainie jezior była dla mnie olśnieniem. Ciągle też chodziliśmy do teatru i na kilka dni pojechaliśmy na Wybrzeże. Bardzo nam się tu spodobało. Potem, jak już skończyłam studia, wróciłam tutaj żyć i pracować. W Gdańsku, w Oliwie na Grottgera mieszkał stryjeczny brat mojej mamy - Kazimierz Ślączka były legionista, inżynier. Jego żona Hania pochodziła z krakowskiej elity. Bardzo się lubiłyśmy. Tu na Wybrzeżu miałam również dwie przyjaciółki - Jola Hołowińska, nawiasem mówiąc, archeolog, bardzo zdolna uczennica profesora Kostrzewskiego i  Monika Żyromska lekarka, która tu kończyła medycynę, córka lekarza wojskowego w randze majora, który zginął w czasie wojny. Miałam w nich oparcie: dwie przyjaciółki i wuj. Znalazły mi mieszkanie na Haffnera w Sopocie i posadę w Instytucie Budownictwa Wodnego, gdzie pracowałam w laboratorium.  Płacili nie najgorzej, także utrzymywałam się swobodnie. Moja specjalizacja jednak to były choroby roślin i grzyby. Podjęłam więc kolejną pracę w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. To była posada, na której, ze swoją wiedzą, umiejętnościami i zainteresowaniami, doskonale się odnalazłam. Tematyka badań dotyczyła hodowli ziemniaka. Obejmowała również badania terenowe. Przeprowadzałam doświadczenia w dwóch gospodarstwach, jedno usytuowane było na Kaszubach, drugie na Żuławach. Kaszubskie gospodarstwo było w Tuchomiu. Gospodarz przed wojną służył w kawalerii w Białymstoku. Szeregowi ułani to byli gospodarscy synowie, elita chłopska, która umiała się z koniem obchodzić. Ich konie były doskonale ułożone. Ten kaszubski gospodarz, w czasie wojny dostał się do niewoli i pracował u Niemki na jej gospodarstwie, bo jej mąż był na froncie. Robił więc to co potrafił, a jego jednym zmartwieniem było to, że tam były woły do roboty, a nie konie. I on się z nimi nie mógł dogadać. Mówił do nich po polsku, po niemiecku, po kaszubsku i nic. Wreszcie przekupił je marchewkami. Stefan, bo tak mu było na imię, wrócił szczęśliwie po wojnie do domu i tak się złożyło, że prowadził moje doświadczania. Żył długo i szczęśliwie, syn gospodarzył przy nim. Drugie gospodarstwo było na Żuławach, gospodyni była Kaszubką, a gospodarz z Wilna. Z dwóch światów, ale bardzo przyjemne małżeństwo, sympatyczny, czysty dom w pięknej okolicy. Przeważnie jechałam do nich autobusem, bo  samochód u nas w zakładzie był tylko jeden i rzadko dostępny. Dojeżdżałam do pewnego momentu, a resztę drogi szłam pieszo wzdłuż kanału, którego zbocza pięknie były pokryte kwitnącymi kwiatami. Żuławy wspominam bardzo czule. W tamtych latach zapisałam się również do Towarzystwa Botanicznego, gdzie wygłosiłam piękny referat. Na czele towarzystwa stał profesor Prochaska. Bardzo mu się spodobało moje wystąpienie i zaproponował mi pracę u siebie. To była interesująca prace, na stanowiskach naukowych zatrudnieni byli sami mężczyźni i ja. Wydział Architektury na Politechnice Gdańskiej, gdzie zajmowałam się grzybami atakującymi domy. Mojego męża, architekta, syna profesora Osińskiego poznałam w pracy. Przypadliśmy sobie do gustu i pobraliśmy się. Ślub wzięliśmy w Kościele Cystersów, bo to była parafia moich teściów.

P3. Dom, w którym obecnie mieszkam należał do moich teściów. Ten dom teść dostał za Lwów, to lokum oczywiście było bardzo wartościowe, ale tam, we Lwowie Osińscy mieli piękną willę. Parę razy ją odwiedziliśmy. Teraz znajduje się tam  przychodnia lekarska więc cały budynek mogliśmy bez problemu zobaczyć. Wcześniej w Trójmieście mieszkałam w kilku miejscach. Początkowo na Haffnera w Sopocie, następnie w domu przy ulicy Głogowskiej i w wieżowcu na Wita Stwosza. Stamtąd, po śmierci teścia, z malutką córeczką przeprowadziliśmy się do domu na Wita Stwosza 38. Zamieszkaliśmy z teściową, z którą  zawsze miałam bardzo dobre kontakty. Wynikało to między innymi z faktu, że teściowa również pochodziła z nauczycielskiej rodziny, a dodatkowo z Jasła, także z moich stron. Była osobą wykształconą, inteligentną. Swego czasu zdała tak zwaną męską maturę z łaciną, co było wówczas wśród kobiet dużą rzadkością. Od samego początku mieszkało nam się tu wspaniale. Zapuszczałam korzenie coraz głębiej, poznawałam bliżej sąsiadów, którzy okazywali się przemili i życzliwi.
Na tym zdjęcie sprzed lat, zrobionym w naszym ogrodzie uśmiecha się pani Wolicka, a za nią córka Kasia. Pani Wolicka, jej ojciec był leśniczym, była bardzo robotną i porządną kobietą. Żyliśmy z nią w wielkiej zgodzie. Podobnie jak z córkami. Pani Wolicka z zapałem uprawiała warzywa i karmiła nimi całą rodzinę. Wówczas jeszcze ogród był podzielony. Teraz państwa Wolickich już tu nie ma, Kasia mieszkała z nami najdłużej. Mamy innych przemiłych sąsiadów z córeczką Helenką i wspólny dla wszystkich ogród. Helenka wnosi dużo radości i uśmiechu do naszego domu. O ogród wspaniale dba moje córka Magda i druga Magda sąsiadka, razem w zgodzie pracują. Jest i pies Loczuś, to jest prawdziwy pies tego domu, ani Rutkowski, ani Osiński. Mieszka na górze, ale jeśli u nas są drzwi otwarte, przychodzi potulić się do łóżka. Z radością też biega po całym ogrodzie. A jeszcze do tego są dwa moje koty kochane, które też chętnie czas spędzają w ogrodzie.  Jedna to Misia. Jeśli chodzi o jej pochodzenie to jest bardzo ciekawe. Została wzięta z dobrej rodziny. Misi babcia była kocicą rosyjską. Jej prababcia była na carskim dworze w Petersburgu, dlatego ona nosi się dumnie. Natomiast druga kotka jest Kaszubką czystej krwi, z prostej dobrej rodziny.


Opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska