logo vivaoliva

projekt realizowany przez
Fundację Wspólnota Gdańska

logo wspólnota gdańska

Skarby Oliwian

skarby oliwian

Wesprzyj nas 1,5%

Jesteśmy Organizacją Pożytku Publicznego. Wesprzyj kulturę i sztukę przekazując 1,5% podatku:
KRS 0000286430

Podsumowanie roku 2023 - kliknij tutaj, aby zobaczyć

Podsumowanie roku 2022 - kliknij tutaj, aby zobaczyć

Dokumenty informacyjne

Skarby oliwian


skarby oliwian przeglądaj skarby o projekcie partnerzy kontakt galeria wszystkich skarbów

Anna Cirocka

„Zawsze mnie ciągnie do miejsc, w których niegdyś mieszkałem, do domów i ich otoczenia. Jest na przykład przy wschodniej Siedemdziesiątej którejś ulicy kamienica czynszowa, gdzie w początkowych latach wojny miałem swoje pierwsze nowojorskie mieszkanie.” To cytat ze Śniadania u Tiffany’ego Trumana Capote, książki, która jest jedną z moich pamiątek. Mieszkam w Oliwie od niespełna sześciu lat i nie czuję się oliwianką. Kiedyś, w jakimś filmie usłyszałam zdanie, że ludzie dzielą się na tych, co zostają i na tych, co się błąkają. Otóż ja jestem z tych, co się błąkają, ale dzięki książkom mam zawsze swój świat. Książki to właśnie takie miejsca, w których pomieszkuję.
Urodziłam się w 1974 roku w Gdyni, a wychowałam w oficerskiej kamienicy na starym Oksywiu. Dziadkowie, jedni i drudzy, osiedlili się w Gdyni tuż po wojnie. W tym mieście urodzili i wychowali się moi rodzice. Kiedy byłam kilkuletnim dzieckiem, przeprowadziliśmy się w okolice Szczecina. Chociaż przeżyłam tam niemal całe dzieciństwo i młodość, nigdy nie poczułam się dobrze i uważałam, że trafiłam tam tylko na chwilę. Kiedy wróciłam do Gdyni jako młoda dorosła osoba, zaczęłam oddychać i celebrować swoje życie. Oksywie i mieszkanie w starej kamienicy mojej babci z tysiącami książek i charakterystycznym zapachem – mieszanki kurzu, starej pasty do woskowania parkietów i pieca na węgiel – było dla mnie jedynym prawdziwie bezpiecznym miejscem. Moje pierwsze wspomnienia są związane z Oksywiem. Pamiętam ogromną sukę Norę, z którą jadłam z jednej miski, nakrapiany kapelusz słomkowy, który babcia zakładała mi na głowę w upalne dni, roślinki o dwóch jasnozielonych listkach rosnące na skarpie niedaleko domu i ustawiane w kieliszku do wódki na stoliku nocnym. Ale najbardziej pamiętam tysiące książek. Stały i leżały dosłownie wszędzie. W sypialni stały dwa regały z grubo ciosanych desek sięgające sufitu. Na najniższych półkach leżały stare atlasy o pożółkłych kartkach oprawione w czerwoną tkaninę lub safian, bardzo zniszczone. Wyżej stały całe roczniki Szpilek, Przekroju i innych pism, a obok nich dwa wspaniałe żurnale mody z końca lat czterdziestych. Kobiety w tych żurnalach prezentowały eleganckie sukienki i kostiumy, nosiły pantofelki na obcasie i malutkie torebki. Siadałam na tapczanie pod kolejnymi półkami pełnymi książek i kopiowałam stroje, które planowałam nosić w przyszłości. Najwięcej czasu spędzałam jednak w pokoju moich ciotek, gdzie cała ściana mieściła setki woluminów. Tuż pod sufitem dziadek zamontował karnisz i powiesił zasłony, które babcia uszyła ze sztywnej brązowej tkaniny. Chowałam się za tą zasłoną i oddychałam kurzem z książek.”

Fotografie skarbu/ów:
skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb skarb
Historia skarbu/ów:

P1, P2, P3, P4, P5, P6, P7, P8, P9
Pierwszą książką, którą przeczytałam samodzielnie były Baśnie narodów Związku Radzieckiego. Stare wydanie, z czasów dzieciństwa mojej mamy. Uważałam, że książka jest wspaniała. Później odkryłam Małą syrenkę Andersena i wracałam do niej nawet jako nastolatka. Była moją ulubioną baśnią przez całe lata. W książkach szukałam lepszego świata, myślałam, że tylko tam są prawdziwi ludzie, prawdziwy świat. Wierzyłam, że gdybym się bardzo postarała, mogłabym spotkać swoich ulubionych bohaterów. Nigdy nie chciałam natomiast zmieniać biegu wydarzeń i nie wymyślałam innych zakończeń, nawet, jeśli były rozczarowujące. Pierwszą opowieścią, która mnie rozbawiła była książka Wiliama Thakeraya Pierścień i róża. Czytywałam ją często, już podróżując pociągiem do Gdyni i wyobrażałam sobie, że sama posiadam taki cudowny pierścionek, od którego staję się oszałamiająco piękna. Najbardziej rozśmieszał mnie książę Lulejka, który wydawał mi się nijaki i zupełnie nie rozumiałam, co taka rezolutna Rózia w nim widziała. Inna sprawa, że w powieści nie było lepszego kandydata do jej ręki.


Kilka lat później mama podarowała mi Bajki czeskie Jana Drdy. Bajka o głupiej górniczce wyciskała mi łzy z oczu. Śmiałam się w głos siedząc w toalecie, a mama pukała w drzwi i kazała mi natychmiast wychodzić. Miałam wtedy dziesięć lat i czytałam dwie – trzy książki tygodniowo. Zachwycała mnie Ania z Zielonego Wzgórza, wszystkie książki Magdaleny Samozwaniec, Stara baśń Kraszewskiego. Czytywałam też Nienackiego, Niziurskiego, Bahdaja, Zarzycką, Zarembinę. Wszystko, co polecała pani z biblioteki miejskiej. Po ukończeniu trzeciej klasy pojechałam na wakacje do babci na Oksywie i za moją ulubioną zasłoną odkryłam Eneidę Wergiliusza, a tuż po niej, tego samego lata Złotą legendę Jakuba de Voragine’a. Zupełnie oszalałam. Eneida wydała mi się baśnią nad baśniami, bo napisano ją językiem, który przenosił mnie w inne czasy. Każde zdanie czytałam kilka razy, a w notesie z Myszką Miki notowałam trudne imiona bohaterów i pytałam babci, kim byli. Rozkładałam też stare atlasy i szukałam Morza Tyrreńskiego, czy wybrzeży wysp greckich. Pamiętam, jak w historii pojawili się Sabinowie, a babcia opowiedziała mi o porwaniu Sabinek. Sama byłam wówczas taką porwaną Sabinką, oczywiście najpiękniejszą ze wszystkich dzięki magicznemu pierścionkowi. Wracam do Eneidy od czasu do czasu. Czytałam ją starszemu synowi, kiedy miał niecałe pięć lat. Siedział mi na kolanach i słuchał uważnie. Tej zimy posadziłam sobie młodszego syna na kolanach i zaczęłam czytać, ale książka nie ma obrazków i musieliśmy przerwać na rzecz Plastusiowego pamiętnika. Złota legenda zainteresowała mnie dzięki historiom świętego Franciszka z Asyżu oraz Marii Magdaleny. Z opowieści o Magdalenie podobało mi się zdanie: ”Wypędził z niej bowiem siedmiu diabłów (...)”. Cóż za pole dla wyobraźni! Za to w historii o świętym Franciszku uwielbiałam fragmenty, gdy na przykład święty całował trędowatego, chociaż się go brzydził, albo jak spotkał na swojej drodze trzy niewiasty tak samo wyglądające i pozdrawiające panią Biedę. Lubiłam też spryt Franciszka; zawsze potrafił rozpoznać diabła i nie ulegał pokusom. Czytałam o tym w napięciu, chociaż wiedziałam, co się wydarzy. Złota legenda to poważna lektura i jak dzisiaj przypominam sobie siebie, dziesięciolatkę zaśmiewającą się ze świętego, myślę, że byłam najszczęśliwszym dzieckiem świata.


W kolejne wakacje babcia podarowała mi Przemiany Owidiusza. Kolejne wakacje – kolejne szaleństwo. Tamtego lata bywałam szybką Atalantą, nimfą tańczącą w wymyślonym lesie (na starym adapterze puszczałam piosenki Anny Jantar lub Sambę – sikoreczkę), Medeą z czarodziejskimi ziołami. Wiele lat później czytając Makbeta i zachwycając się trzema wiedźmami, przypomniała mi się Medea Owidiusza. Za Przemianami z półek „spadały” wszystkie powieści Krawczuka, Kosidowskiego, mitologie słowiańskie, skandynawskie. Zachwyciłam się antykiem. Marzyłam, żeby móc przenieść się w czasy antycznego Rzymu, zobaczyć na własne oczy Juliusza Cezara i Kleopatrę, obserwować ich życie zza magicznej zasłony. Nie pamiętam już, w której książce przeczytałam o pożarze Biblioteki Aleksandryjskiej, ale płakałam wtedy rzewnymi łzami. Nie mogłam wówczas wiedzieć, co tak naprawdę mogło tam spłonąć, szkoda mi było po prostu tysięcy książek. Wyobrażałam sobie, że gdybym tam była, mogłabym ich ostrzec i uratować te książki.
Powieści historyczne towarzyszyły mi przez kolejne lata. Czytałam o starożytnym Egipcie, o Rzymie, Grecji, Babilonii, Etruskach. Zanim dotarłam do liceum, znałam całą Trylogię, większość powieści Prusa, Orzeszkowej, Gojawiczyńskiej. Początki liceum to przygoda z wielką literaturą. Zaczęłam poznawać język. Podobały mi się długie powieści: Dostojewski, Tołstoj, Marquez. Annę Kareninę czytałam kilka razy, zachwycając się językiem Tołstoja. Zanurzałam się w Stu latach samotności i nie chciałam wracać do rzeczywistości. Tamte czasy z ich lekturami nauczyły mnie szukać nie tylko treści. Od pewnego dnia książka musiała dobrze brzmieć, zaczęłam zwracać uwagę na sposób tłumaczenia. Lubiłam ładny literacki język. Zdarzało się, że niektóre zdania czytałam na głos, bo były takie piękne. Mam je podkreślone ołówkiem i wciąż uważam, że ładnie brzmią.


Pierwsze studia to dwie ważne książki: Żyć z Picassem Francois Gillot i Carltona Lake’a oraz Egipcjanin Sinuhe Mika Waltari. Stanowią początek i koniec. Opowieść dziesięciu lat życia z Picassem jego partnerki i malarki, Francois, spowodowała, że dzisiaj jestem historykiem sztuki. Od tej książki bowiem zaczęła się moja przygoda ze sztuką. Zaczęłam czytać biografie artystów, powieści o malarzach, kompozytorach, rzeźbiarzach. Uwielbiałam Claire de lune Pierra la Mure o życiu Clauda Debussy’ego. Sonata księżycowa tego kompozytora stała się moim ulubionym utworem muzycznym i do dzisiaj nie usłyszałam nic piękniejszego. Trafiłam na Giorgia Vasari Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów. Mniej czasu poświęcałam powieściom, a więcej esejom z albumów wystaw, opisom obrazów, czy interpretacjom dzieł sztuki. Zachwyciłam się Picassem i jego geniuszem. Czytałam wszystko o nim i jemu współczesnych. Wiele lat później kupiłam dobrą biografię artysty autorstwa Henry’ego Gidela. Czytając ją dokładnie wiedziałam, co będą opisywały kolejne strony.


Egipcjanin Sinuhe opisuje historię człowieka żyjącego na dworze faraona Echnatona. Żoną Echnatona była piękna Nefertiti, jakże więc mogłam nie zainteresować się taką lekturą! Waltari snuje fikcyjną opowieść, ale zaczęłam sprawdzać, czy wydarzenia z powieści działy się naprawdę. To była moja pierwsza praca ze źródłami historycznymi, chociaż zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Czytałam wszystko, co przedstawiało życie XVIII dynastii faraonów. Trwało to kilka lat aż do czasu, kiedy pojechałam do Berlina do Muzeum Egipskiego, wtedy jeszcze znajdującego się niedaleko Charlottenburgu, naprzeciw Muzeum Picassa. W pierwszej sali w oświetlonej gablocie znajdowało się popiersie Nefretete. Stałam przed wizerunkiem królowej w nieskończoność. Myślę, że na każdym robiła wrażenie. Jest to jedna z najpiękniejszych rzeźb świata i jeśli żona faraona rzeczywiście tak wyglądała, musiała być boginią. Wiele lat później, kiedy Muzeum Egipskie przeniesiono na wyspę muzeów, odwiedziłam je z moimi synami. Młodszy, który miał wówczas niewiele ponad dwa lata, siedział na podłodze przytulony do mnie i wpatrywał się w Nefertiti ogromnymi oczami. Kiedy zwiedzający podchodzili do gabloty, syn wołał: „mamo, nie widzę królowej!”. Mam sporo publikacji na temat rządów i sztuki XVIII dynastii. To z tamtych czasów pochodził Totmes III, który nie przegrał żadnej wojny i kiedyś był bohaterem mojego młodszego syna, wtedy rządziła Hatszepsut, pierwsza kobieta – faraon. Wiele lat później kupiłam kompendium wiedzy na temat Echnatona i jego reform. To publikacja Christiana Jacq Echnaton i Nefertiti. Czasem do niej wracam. Egipt fascynuje wszystkich i ja także uległam jego czarowi. Cieszę się, że mój starszy syn lubi książki historyczne. Czasy się zmieniają i zamiast Prusa, czy Waltari, mój syn czyta serie Ricka Riordana i Agnieszki Stelmaszyk.


W trakcie czytania kolejnych książek o sztuce, najbardziej zbliżyłam się do idei renesansu. Podobało mi się odrodzenie antyku, zaczytywałam się z historiach odkrywania starożytnych rzeźb, przeglądałam albumy przedstawiające malarstwo Botticellego, Fra Angelica, Tycjana, Belliniego. Chętnie sięgałam po powieści, ale powoli zaczynałam się denerwować na koloryzowanie historii. Odkrywałam kolejnych twórców i wycinałam z gazet reprodukcje obrazów do własnej galerii sztuki. Najważniejsze publikacje dotyczące renesansu poznałam już na studiach. Niewielka książeczka autorstwa Petera Burke’a Renesans polecona przez dr. Jacka Bielaka towarzyszy mi czasem w torebce. To duża treść w małej ilości słów. Dzięki wcześniejszym lekturom, setkom przeczytanych książek, mogłam od razu zrozumieć treść Renesansu i w pamięci rozwijać każdy ustęp. Burke pisze, na przykład, że „choć w samych założeniach wskrzeszenie antyku miało być gruntowne i dogłębne, to nie zamierzano zastąpić nim chrześcijaństwa. (...) Nie powinniśmy uważać renesansu za jakąś „rewolucję” kulturalną w sensie gwałtownego lub nagłego odcięcia się od tradycji”. Jestem zwolennikiem takich teorii. Nie lubię oddzielać konkretnymi datami różnych okresów w dziejach sztuki, wolę operować kontekstem historycznym, historią idei. Zwrot. Jak zaczął się renesans Stephena Greenblatta kupiłam sobie w prezencie na początek roku akademickiego i taką dedykację wpisałam na stronie tytułowej. Podoba mi się język literacki i forma przekazu. W całej książce są odniesienia do poematu Lukrecjusza i jego wizji wszechświata. Lukrecjusz zaprzecza istnieniu jakiegoś boskiego planu, co w czasach ludzi renesansu, którzy studiowali jego pisma mogło wydawać się szokujące. Nawet dzisiaj myślę, że ciężko uwierzyć człowiekowi, jakoby wszystko działo się przypadkiem. Wolimy wierzyć, że coś jest kwestią przeznaczenia, boskiego planu właśnie. A mnie zachwyca ten poemat i jego interpretacja przedstawiona przez Greenblatta. Lukrecjusz i jego teoria wszechświata jako inspiracja dla Darwina i teorii ewolucji. Cieszę się, że dane mi było poznać tą książkę. A sam tekst Lukrecjusza przypomina mi Rozmyślania Marka Aureliusza, najmądrzejszego cesarza rzymskiego, filozofa. Chociaż Rozmyślania może są mi bliższe, bo miałam do nich kilka podejść, zanim w pełni zrozumiałam... Lubię ideę życia ze sobą, bycia samym, a nie samotnym, umiejętności akceptowania zmian, działania z rozwagą. Marek Aureliusz uznał człowieka za autonomiczny podmiot, który nie powinien ulegać wpływom, takiego, który potrafi oddzielić ważne od nieważnego. Z wiekiem uczę się też naturalnego biegu spraw, wierzę, że coś, co się dzieje, zadziało się już przedtem, więc teoretycznie łatwo przewidzieć konsekwencje. Spokojnie i z rozumem. Festina lente, jak mawiał Oktawian August.


Za jedną z ważniejszych publikacji o renesansie uważam Narodziny Wenus i inne szkice renesansowe Aby Warburga. Autor zinterpretował obrazy Botticellego: Narodziny Wenus i Wiosnę wyszukując fragmenty antycznych pism, które mogły zainspirować twórczość malarza. Botticelli jest jedną z moich miłości. Pierwszego marca i siedemnastego maja zapalam świeczkę, aby uczcić dni jego urodzin i śmierci. Zawsze, kiedy patrzę w albumie na wizerunki Simonetty, jego muzy, wzruszam się i wracam do czasów, kiedy bardzo chciałam przenosić się do innej epoki. We Florencji poszłam do kościoła Ognissanti, żeby podziękować malarzowi za jego obrazy. Warburg zwraca szczególną uwagę na ruch włosów i szat w obrazach Botticellego. Przytacza całe fragmenty poezji, ale też zwraca uwagę na powiązania pomiędzy twórczością malarza i teorią sztuki Leona Battisty Albertiego. Czytam przytoczony przez Warburga fragment opisu Flory Owidiusza dum logitur, vernas efflat ab ore rosas (gdy mówiła, sypała z ust wiosenne róże) i natychmiast widzę Florę z Wiosny Botticellego. Dla kogoś, kto kocha antyk i renesans, a zwłaszcza linearne i doskonałe malarstwo Botticellego książka Warburga będzie czymś, po czym nie trzeba nic więcej czytać. Warburg uważa, że poprzez namalowanie Wenus Botticelli chciał ukazać wielkość olimpijskiego bóstwa. Obrazy zachwycają, i choć w sali Botticellego w galerii Uffizi są zawsze tłumy, warto zostać tam dłużej i zwyczajnie pobyć.


Twórcą, który od lat naprzemiennie zachwyca mnie i złości jest Platon. W XV wieku we Florencji powołano do życia Akademię Platońską. Marsilio Ficino, którego mecenasem był Cosimo di Medici tłumaczył pisma Platona na łacinę. Pierwszym z dialogów platońskich, który przeczytałam był Fedon. Lubię myśleć o sobie, że jestem niezależną osobą, że nic nie jest w stanie wpłynąć na moje postrzeganie świata. A jednak Platon ze swoją mądrością nie daje mi szansy na dyskusję. Nie znajduję argumentów do rozmowy. Czytając jego dialogi kiwam głową zgadzając się ze wszystkim. A po zamknięciu książki denerwuję się, bo przecież uważam, że nie jestem prywatną własnością bogów, czy Boga i nie chcę żyć w państwie niemal totalitarnym. Platon zapoczątkował myśl chrześcijańską i do dzisiaj nie pojawił się nikt, kto tak pięknie opowie o pragnieniu czystości duszy filozofa. O tym, jak bardzo nasze ciało z jego pragnieniami oddala nas od prawdy. Złoszczę się, a właściwie złości się we mnie to dziesięcioletnie dziecko, które chce mieć wszystko: i wielką urodę i ogromne ogrody i świeżo upieczony chleb z masłem do jedzenia i książki do czytania i dom i koty i wszystko żeby do mnie należało i było moje, moje, moje... A tu Platon każe mi być dorosłym i rozważać, na ile coś jest potrzebne, a na ile raptem przydatne. I każe mi oczyszczać duszę. A odmalowany przez filozofa obraz Sokratesa jest dla mnie zupełnie wyjątkowy. Widzę prawdziwego człowieka z ponadczasowymi poglądami, które kształtują nie tylko mnie, ale całe pokolenia naszej cywilizacji. Kształtują nawet tych, którzy nigdy o filozofii platońskiej nie słyszeli. To nasza kultura, nasze korzenie. Coraz rzadziej więc złoszczę się na brak argumentów, a coraz częściej przyjmuję to myślenie z pokorą. Delektuję się słowami z Fajdrosa: ”A o piękności tośmy już mówili, że między tamtymi świeciła jako byt, a my tutaj przeszedłszy chwytamy ją najjaśniejszym ze zmysłów naszych: blask od niej bije świetny. A najbystrzejszym ze zmysłów naszych cielesnych jest wzrok. Rozumu nim widzieć nie można, bo straszne by stąd wynikały szały miłosne (...)”.


Na zajęciach z metodologii dane mi było zapoznać się z publikacjami Susan Sontag. Jej dzienniki są jedną z moich ulubionych lektur ostatnich lat. Sontag pisze: „język to nie tylko narzędzie, ale i cel sam w sobie...”. Albo: „Interpretacja jako przekaz kulturowy. Kiedy nie sposób już dłużej wierzyć w opowieści z Pisma, interpretuje się je. Mit „pęka” w pryzmacie interpretacji”. Ostatnie zdanie mogłoby być punktem wyjściowym dla całego traktatu. Naturalnie pociąga mnie w Susan Sontag jej feministyczne widzenie świata. Chaos w dzienniku każe mi czytać go wciąż na nowo, ponieważ regularnie zapoznaję się z lekturami, które czytała Susan. Czytam też publikacje autorów, na których wykłady Sontag uczęszczała i poddawała je później krytycznej analizie. Na szczęście dzisiaj w Polsce tłumaczy i publikuje się coraz więcej tego, co w świecie już dawno zostało przedyskutowane. Miałabym problem z wyłapaniem ważnych myśli z anglojęzycznego tekstu. Sądzę, że Susan Sontag pozostanie ze mną przez lata i jej książki stopniowo zapełnią się moimi notatkami tak, że będzie można z samych uwag wydać kolejną część.


Ostatnią książką, niezwykle ważną w moim życiu zostawiłam na koniec. Chronologicznie należałoby ją umieścić pomiędzy fascynacją Picassem, a książkami o renesansie. Prezent, który sobie kupiłam w antykwariacie: Śniadanie u Tiffany’ego Trumana Capote miał być pocieszeniem na problemy życiowe dziewiętnastolatki. Mam szesnaście wydań tej niewielkiej książeczki, bo kiedyś kupowałam ją zawsze, jak tylko zobaczyłam na półce, czy częściej w stercie w antykwariacie. Przez pewien czas opowiadanie było moim antydepresantem. Uwiódł mnie język Capote’a i życie „w podróży” Holly Golightly. Skoro ona, panna Holiday Golightly mogła żyć w podróży i na walizkach, ja też mogłam. Wyprowadziłam się z domu i przypieczętowałam swój los „błąkającego”. Przeprowadzałam się w życiu szesnaście razy, z tego piętnaście razy z kotem, a siedem z dzieckiem. Dlatego napisałam na początku, że nie czuję się oliwianką. Lubię Oliwę. Wprowadziłam się do mojego męża z synem, kotem, kilkudziesięcioma kartonami książek i zabawkami syna, a swoje meble i sprzęty rozdałam znajomym i rodzinie. Kiedy spaceruję ulicami zaglądam ludziom do ogrodów, a czasem w okna. Podobają mi się stare domy w otoczeniu starych, wysokich drzew. Lubię kasztanowce przy Grottgera i bzy w niewielkim parku na rogu Wita Stwosza. Podoba mi się pewna stara skrzynka na listy, albo niebieskie okiennice. Lubię spokój katedry i znam historię osady; moja praca licencjacka dotyczyła częściowo historii opactwa cysterskiego. Być może zostanę tu na zawsze i nie mam nic przeciwko, mój drugi syn tu się urodził, tu mieszkają moje koty, Antonia i Lukrecjusz, i tu jest nasz dom. Często jednak wyjeżdżam. Do Berlina na wystawę Portret renesansowy, do Paryża na dwa dni, żeby pobyć w Luwrze i posiedzieć przed freskami z willi Lammi, albo na dzień na wystawę rzeźby renesansowej. Do Rzymu na wystawę prac Vermeera, do Amsterdamu do Rijks popatrzeć na Vermeery i Rembrandty. Kocham Florencję, bo cała jest dziełem sztuki. W Pizie moje dzieci biegały po Polu Cudów i udawały, że podtrzymują Krzywą Wieżę. W Berlinie pokazywałam dzieła Vermeera młodszemu synowi, który raczkował po posadzce, a starszemu Madonnę z Dzieciątkiem Andrei Mantegni, która jest najpiękniejszym wizerunkiem Marii, jaki widziałam. W galerii Uffizi wynosiłam mojego syna sprzed Wenus z Urbino Tycjana, żeby zdążyć do przewijaka, zanim nas wygonią z muzeum. Z każdej podróży przywożę książki, katalogi wystaw i reprodukcje obrazów. Staram się pokazywać ten świat dzieciom. Starszy chętnie czyta, chociaż od książek historycznych woli teraz fantastykę. Młodszy natomiast musi mieć obrazki. Pokazuję mu więc albumy z reprodukcjami malarstwa i rzeźby. Mój księgozbiór liczy już zapewne ze trzy tysiące, albo i więcej pozycji. Ciężko byłoby się przenieść z takim majątkiem. Ale lubię myśleć o sobie, że wciąż pozostaję w podróży.

Opracowanie tekstu: Ewa Labenz

wróc do góry